„Jest sprawa, proszę księdza…”

Segreto Femminile
Fot. ? Francesco83 – Fotolia.com

To tekst znany chyba każdemu księdzu pracującemu z młodzieżą, zwłaszcza, jeśli katechizuje w szkole. Spodziewałem się więc typowych dylematów młodości. Tym razem było jednak inaczej…

Nie byłby to zapewne temat na wieczorne blogowanie, gdyby nie to, że i tak mówiłem już o tym na mszy do młodzieży, a zebranie tych myśli, które kłębią się mi od południa po głowie, jeśli tylko może zaowocować jakimś dobrem, niniejszym przelewam na cyfrowy papier i niczym starożytni rozbitkowie wkładam w „butelkę swojego bloga”, posyłając na wody bezkresnego internetu.

Otóż, rozmowa ta, o której piszę to streszczenie dialogu dwóch młodych osób, na temat? No oczywiście! Pedofilii i postrzegania każdego, nawet kleryka przez taki właśnie pryzmat. Jak wspomniałem, nie było by powodu, by raz jeden jeszcze brać owego „byka za rogi”, gdyby nie fakt, że na dogłębne wyjaśnienia po mszy, być może nie było zbyt wiele czasu, a winien to jestem pytającej…

Więc, raz jeszcze, choć zupełnie inaczej.

Pozwólcie, że starszym odświeżę pamięć, młodszym mam nadzieję nieco otworzę oczy:

1. 16.08.2007 roku doszło do zdarzenia, po którym (działo się to już po powrocie z Afganistanu) polscy żołnierze zostali oskarżeni o atak na wioskę w Afganistanie, na skutek którego to ataku były ofiary śmiertelne wśród cywilów. Ile wówczas przetoczyło się po internetowych forach opinii, że polscy żołnierze to okupanci Afganistanu, że to zbrodniarze wojenni itp. Po 4 latach procesu, Sąd uniewinnił oskarżonych.  Obecnie, sprawa wraca po decyzji Sądu Najwyższego. Nikt rozsądny jednak, nie pluje na polski mundur, nie domaga się, aby rozwiązać armię, zakazać jej działalności, czy nie straszy dzieci żołnierzami…

Nie długo po tym wydarzeniu, dane mi było zapoznać się z „drugą stroną medalu”. Otóż napotkany żołnierz, który służył w Afganistanie, opowiadał, jak wygląda codzienność w polskiej bazie. Najbardziej przejmujące było to, kiedy mówił: Proszę Księdza, przyzwyczailiśmy się już do tego, że do wiosek w nocy wracają Talibowie. Jeśli mieszkańcy zdążą, wysyłają dziecko, aby przyszło do nas po pomoc. Niech sobie Ksiądz wyobrazi, że gdy Afganistanem rządzili Talibowie, mężczyznom mierzyli nawet długość brody, czy zgadza się z Koranem, jak nie to bez dyskusji „rozwalali”…

2. 23 stycznia 2002 dziennikarze ujawniają tzw. Aferę „Łowców skór”. Oskarżono w niej lekarzy i sanitariuszy Pogotowia Ratunkowego o uśmiercanie pacjentów i „handel informacjami o zgonach” wybranym zakładom pogrzebowym. Nienawiść społeczna w tym mieście była tak wielka pod adresem Służby Zdrowia, że zdarzało się, o czym informowały media, że jadąca do wypadku karetka pogotowia, była obrzucana kamieniami. W wyniku postępowania procesowego zapadły wyroki skazujące, z karą dożywocia włącznie, lecz okazało się, że przypadków zabójstw było znacznie mniej, niż początkowo podawano. Cóż by było jednak, gdyby po tym zdarzeniu, nawet w tamtym mieście przestano wzywać Pogotowie do wypadków, ciężko chorych. Ilu uczciwych, oddanych sprawie i pracujących z poświęceniem lekarzy, musiało zmierzyć się wówczas z łatką „morderców”? Pewnie nie mniej, niż żołnierzy, którzy po Nangar Khel musieli zmierzyć się z opinią zbrodniarzy. Dziś, dzwoniąc po karetkę, nikt nawet nie pamięta już o sprawie sprzed 11 lat…

3. Kościół Katolicki w Polsce, Anno Domini 2013… Wystarczy przejrzeć komentarze na moim blogu, by mieć ogólną orientację, jak jesteśmy postrzegani jako duchowni…

Wielu ludzi, nawet moich przyjaciół pyta: co o tym sądzić? Wielu młodych oddanych Bogu i Kościołowi wprawia się w zakłopotanie, rozmawiając ze zdeklarowanymi ateistami, którzy „księżmi straszą dzieci”.

Chrystus osobiście wybierał Apostołów, a mimo to pośród nich był jeden zdrajca – Judasz. Czy dziś, w wojsku, służbie zdrowia, oświacie, pomocy społecznej, Kościele jest AŻ 1/12 zdrajców? Nie sądzę. Przynajmniej, żaden proces tego nie wykazał, a statystyki mówią wręcz coś przeciwnego.

Wiem, każda ofiara jest tą o jedną za dużo. Wiem, nie powinno się to zdarzyć. Pamiętajmy jednak, że szatan jest ojcem kłamstwa. Kocha mieszać prawdę z kłamstwem, aby jak najwięcej Bożych Dzieci sprowadzi do piekła. Bierze kilka prawdziwych przykładów (o orzekaniu, ile jest tych prawdziwych zaczekajmy do wyroku sądu) i rozpętuje medialną histerię, aby jak największej liczbie ludzi zohydzić Kościół Chrystusowy. Dlatego tego niedzielnego wieczoru, pamiętajmy w modlitwie o tych, których wiara została nadwyrężona, o kandydatach do kapłaństwa, którzy jeszcze nie rozpoczęli swojej służby Bogu i ludziom, a muszą zmierzy się z obrazem, jaki na ich twarzach i sercach wymalowały media. Potrzeba nam świętych kapłanów. Nie osiągniemy tego piętnując młodych ludzi z ideałami, gotowych służyć Bogu i ludziom. Możemy jednak okazać wsparcie tym ,którzy rozpoczynając swoją drogę do kapłaństwa czekają na nasze modlitwy i nasze moralne wsparcie. Chylę czoła tutaj przed moim młodszym kolegą za akcję „wychowaj kapłana – adoptuj kleryka”. ks. Łukaszu, niech Dobry Bóg prowadzi i daje więcej takich natchnień.

Co do afer i mediów zaś, to przepraszam, ale nie wierzę w dobrą wolę mediów w tym zakresie. Dlaczego? Ponieważ ci sami dziennikarze domagają się linczu na oskarżonych bądź co bądź za ohydną lecz w wielu przypadkach nieudowodnioną zbrodnię, ale ci sami dziennikarze pieją z zachwytu, gdy kilkudziesięciu sodomitów paraduje po mieście domagając się publicznej akceptacji dla swoich zachowań, wbrew woli większości społeczeństwa, które nie życzy sobie aby takie widoki demoralizowały ich dzieci. Ci sami dziennikarze z „troską pochylają się nad ofiarami pedofilii w Kościele i ci sami dziennikarze domagają się aby przestać „znęcać się” nad reżyserem o znanym nazwisku (nota bene polskim nazwisku) ściganym do dziś przez wymiar sprawiedliwości USA za gwałt na 14 letniej dziewczynce. Ileż padło słów o tym, że amerykanie to barbarzyńcy, bo w Europie po takim czasie następuje tzw.przedawnienie, a reżyser robi takie dobre filmy i powinniśmy być z niego dumni. Mało tego, jedna z pań kreowanych na „publiczny autorytet” powiedziała w jednej z telewizji, że nastolatki teraz prowokują, a w ogóle zachowują się tak, że skąd można wiedzieć ile ona ma lat! Te same media milczą też, gdy do polskich przedszkoli wprowadzane są programy demoralizujące dzieci. Co nas czeka? Proponuję chociażby obejrzeć „Postęp po Szwedzku”.

Czy o taki postęp „postępowym mediom” chodzi? Leży im na sercu los ofiar, czy korzystają z okazji, aby jak „lew ryczący wypłoszyć” z Kościoła jak najwięcej młodych ludzi, aby nie Kościół lecz oni uczynili z nich „swoich uczniów”?

Znawcy tematu podają, że jednym z obrzędów inicjacji satanistycznej jest gwałt, i najczęściej „kapłan szatana” dokonuje go w stroju duchownego katolickiego, aby gdy nawet ofiara zechce szukać kiedyś pomocy, by miała przed oczami tamtą chwilę i mijała szerokim łukiem ludzi w sutannach…

Czy „ojciec kłamstwa” właśnie tak dzisiaj postępuje wymachując prawdziwymi i fałszywymi skandalami, aby niszczyć sumienia dzieci i młodzieży? Jeśli tak, podpowiadam jedną możliwość, o której pisałem już w odpowiedzi na jeden z komentarzy. Jeśli zawiedziesz się, bądź masz podejrzenia o cokolwiek do lekarza idziesz do innego, ale nie przestajesz się leczyć. Jeśli masz wątpliwości co do księdza, o cokolwiek niegodnego, idź do takiego, któremu jesteś w stanie zaufać. Wszak troska o zbawienie to walka o życie. I to wieczne!

Miłosierdzie kontra nienawiść. Ponoć do przerwy 1:0, ale dla kogo?

zdjęcia1 179Tak, wiem. Lubię prowokować, i prowokacji także w tym wpisie nie zabraknie. Na początek jednak stara, studencka anegdota.

Studenci stoją pod salą, na której Profesor prowadzi egzamin. Trwa gorączkowe douczanie się i spekulacje o co może zapytać itp. W pewnym momencie, jednemu ze studentów wykonującemu jakiś zamaszysty ruch ręką, w której trzymał indeks wypada ów studencki dokument i jakby tego było mało, szczeliną pod drzwiami wpada prosto na salę. Jak na komendę zapada grobowa cisza przed drzwiami. Po chwili, ku zdziwieniu studentów tą samą drogą indeks „wylatuje” na zewnątrz. Jego właściciel podejmuje go otwiera i omal nie mdleje ze zdumienia, gdy w rubryce ocena widnieje „bardzo dobry” a obok ołówkiem dopisane jest „za odwagę”. Ową medytację nad indeksem przerywa inny student, który niewiele myśląc, tym razem celowo posyła znaną nam już drogą swój indeks na salę, na której trwa egzamin. Chwila napięcia i znów indeks wylatuje na zewnątrz. Student podejmuje go, otwiera na odpowiedniej stronie i jakie jest jego zdziwienie, gdy w rubryce ocena widzi „niedostateczny” zaś obok, podobnie jak u kolegi komentarz profesora nakreślony ołówkiem: „lubię odważnych, nie bezczelnych”.

Podobnie jest z miłosierdziem, czyli miłością, na którą nie tylko nie zasłużyliśmy, ale której patrząc tylko po ludzku nawet nie mieliśmy prawa w najmniejszym stopniu oczekiwać. Słowa takie jak „przebaczenie”, „darowanie grzechów”, „pomoc wykluczonym”, „służba najuboższym” oddają i tak tylko częściowo ten odcień miłości.

Nie o tym jednak ma być w dalszym ciągu ten wpis. Otóż, warto przypomnieć, że jednym, ba pierwszym z uczynków MIŁOSIERNYCH względem duszy jest „grzesznych upominać”. Otóż nie chodzi tu bynajmniej o znęcanie się nad biednym grzesznikiem. Broń Boże też nie okazywaniu względem niego własnej wyższości, lecz o napominaniu, które prowadzi do nawrócenia, do ocalenia grzesznej duszy.

Jak słyszy się tu i ówdzie, nie tylko takie upominanie, ale wręcz nazywanie grzechów po imieniu, wskazywanie ich przyczyn, przez wielu określane zaczyna być jako tzw. „mowa nienawiści”. Ot nowy oksymoron w naszym ojczystym języku, tyle, że nie jest to tylko kwestia nazewnictwa. Warto przypomnieć, że nawet najbardziej zawzięte zwolenniczki legalnego zabijania dzieci przed urodzeniem twierdzą, że w Polsce przegrały debatę o aborcji. Dlaczego? Otóż bł. Jan Paweł II miał odwagę nazywać rzeczy po imieniu i to wprost z Watykańskiego Wzgórza mówił, że naród, który zabija własne dzieci, jest narodem bez przyszłości. Także dziś, odważne wystawy Fundacji „Pro” (pozdrawiam moich przyjaciół) formułują jednoznaczny przekaz: tzw. Aborcja, to zabójstwo niewinnego dziecka, zalegalizowana po raz pierwszych na ziemiach polskich (tylko dla Polek) przez nijakiego Adolfa H., którego zarówno Bóg jak i historia zdążyli już dawno osądzić.

To skutkuje większą świadomością społeczną, a w latach 90 tych doprowadziło do tego, że Polska stała się jednym z dwóch krajów na świecie, które w realiach tzw. „demokracji” (cokolwiek w naszej rzeczywistości by to nie znaczyło) przeszły od prawa zezwalającego na zabijanie nienarodzonych dzieci na życzenie, do prawa przynajmniej częściowo chroniącego życie nienarodzonych.

Podobnie jest i dziś, i to w dwu najbardziej dyskutowanych ostatnio kwestiach: publicznej promocji grzechu sodomskiego i chronieniu dzieci przed „Krzysiem, który też ma 12 lat” i znajduje się po drugiej stronie komputera w znanej sprzed kilku lat kampanii społecznej. Otóż kilka lat temu Ojciec Święty Benedykt XVI zarządził, aby nie dopuszczać do święceń kapłańskich seminarzystów, którzy mogliby mieć skłonności do „tzw. inności”, jako że poza nielicznymi wyjątkami, prawie wszyscy ci, którym udowodniono sądownie i skazano ich za krzywdzenie dzieci w wiadomy sposób, rekrutowali się spośród sodomitów. Jaki powstał wówczas krzyk, ile złych słów wylano na Kościół i następcę Św. Piotra za tę decyzję i te słowa. Oczywiście, kulą którą strzelano medialnie i wciąż strzela się do Kościoła jest nienawiść i nietolerancja. Tymczasem Pismo Św. w Rz 1,27 nie pozostawia złudzeń i używa wprost słowa „zboczenie” na określenie grzechu sodomskiego.

Ta wojna cywilizacji wciąż jest do wygrania. Trzeba tylko bardziej słuchać Boga niż ludzi. Chrystus Pan zaś poucza: niech wasza mowa będzie „tak” – „tak”; „nie” – „nie”. Co nadto jest, od Złego pochodzi. Stąd też używanie słowa „orientacja” w rzeczonym kontekście, zamiast „grzech sodomski” (przypominam, że zaliczany jest do grzechów wołających o pomstę do nieba), wycofywanie się z biblijnego określenia „zboczenie” nie ma nic wspólnego z miłosierdziem. Miłosierdziem jest modlitwa o nawrócenie grzesznika, zwrócenie mu uwagi i napominanie z miłością, pomoc w porzuceniu drogi grzechu, nigdy zaś milczenie, gdy bliźni krzywdzi innych i siebie.

Cóż, na koniec warto by było dodać ewangeliczne: „nie wszyscy to rozumieją, ale ci którym jest to dane”. Aby lepiej to zrozumieć, zakończę wpis również seminaryjną anegdotą. Otóż pewnego młodego księdza wysłano, aby w zastępstwie odprawił poranną mszę św. w pobliskim klasztorze. W zakrystii czekały na niego dwie siostry. Młodsza z nich zagadnęła: Proszę księdza, chciałyśmy prosić, aby po Ewangelii powiedział Ksiądz krótkie kazanie o Miłosierdziu Bożym. Młody kapłan zaskoczony prośbą, zaczął się tłumaczyć, mówić że nie przygotował kazania, zapewniać, że może innym razem. Prosząca nie dawała jednak za wygraną, i co najmniej kilkukrotnie ze zdziwieniem mówiła, ale proszę Księdza, tylko kilka słów i tylko o Miłosierdziu Bożym!, Starsza z nich w końcu nie wytrzymała i w obecności zestresowanego kapłana upomniała młodszą współsiostrę: „Daj mu spokój. Zostaw go. Widzisz, że on nie ma o tym zielonego pojęcia…

Miejmy więc miłosierdzie w życiu, aby Pan kiedyś miał go również nad nami.

Barany, owce i trzoda chlewna!

DIGITAL CAMERA

„Ty baranie! Znowu się nie nauczyłeś?” Można było kiedyś w -jak dla mnie- niezbyty odległej przeszłości usłyszeć z ust niektórych belfrów. Dziś jest to chyba nie do pomyślenia, choć swojego czasu tu i ówdzie była moda raczej na tendencję odwrotną, czyli mającą poprzez np. różne manewry z koszem na śmieci, podbudować poczucie własnej wartości nauczyciela.

Tak, nie pomyliłem się, bo o poczuciu własnej wartości i rozwijaniu talentów przez naszych milusińskich będzie dzisiaj mowa. Wszystko to zaś za sprawą, mojej przesympatycznej klasy szóstej, w której rozwiązał mi się dziś worek z jedynkami. Jeśli ktoś myśli, że jakiemukolwiek nauczycielowi, w tym katechecie sprawia to radość, satysfakcję lub wzbudza jakiekolwiek choćby neutralne uczucia, to spieszę zapewnić, że jest dokładnie odwrotnie. Zadań domowych zadaję niewiele (co zresztą można sprawdzić w zakładce menu „katecheza”), ale jak coś daję do domu, chciałbym aby było choć ździebko poważniej potraktowane, niż na tzw. „odczep się ode mnie”. Tym razem było o talentach. Pomyśleć i napisać, jak chciałbym je w przyszłości wykorzystać. Najbardziej przygnębiające było jednak to, że nie tylko większa część klasy zadania nie miała, ale poczęli indagowani uparcie twierdzić, że …oni żadnych talentów nie mają…

Tego było za wiele, nawet jak na mnie. Kiedy nieliczni szczęśliwcy opowiedzieli już o swoich marzeniach i talentach, przyszedł czas, aby wrócić do tych, co przedstawiali się dziś jako beztalęcia i wytłumaczyć raz jeszcze, że jak nic u siebie nie znaleźli, to najpewniej źle szukali i do poniedziałku mają raz jeszcze zrobić remanent ze swoich zdolności, a jego wyniki zaprezentować na najbliższej katechezie. Tutaj zaś, jedna z uczennic postanowiła iść w zaparte i udowodnić, że ona i talent, to dwa zbiory rozdzielne. Posłuchałem, chwilę pomyślałem i mówię: „Wiktorka, jak to nie masz talentów? Uczę was trzeci rok. Wiem, że jesteś koleżeńska. Pracowita, jeśli się do czegoś sama zobowiążesz, a ponadto zawsze (przynajmniej w mojej obecności) grzecznie zwracasz się do innych. To już trzy talenty. Teraz trzeba zrobić z nich użytek. Nie wolno ich zakopać!” W miarę jak mówiłem te słowa widać było rysujący się na twarzy dziecka uśmiech, zestawiony ze „szklanymi” oczami…

Próbuję więc iść za ciosem i tłumaczyć klasie, że wszyscy mamy talenty, trzeba je tylko wykorzystać, uczyć się, dostać do dobrego gimnazjum, później liceum itd. Co natomiast słyszę w odpowiedzi? Nauka? Praca? Najlepsza nauka to jest na Facebooku! Próbuję znów tłumaczyć, przedstawiać nie tak odległe wzloty i upadki różnych „społecznościówek” – bez skutku.

Przypomniał mi się jednak krążący gdzieś w sieci fragment nagrania video ze spotkania dziennikarza o znanym nazwisku ze studentami nie mniej znanej uczelni. Mówił coś mniej więcej w tym stylu: „Jestem na tyle inteligentny, żeby pracować w telewizji, a nie ją oglądać. Nie możemy robić ambitnych programów, bo ambitnie to znaczy nudno. A jak nudno, to te BARANY wezmą pilota i przełączą. Jeśli myślicie, że ludzie są głupi, to wam powiem, że są głupsi niż się nam wydaje”.

Ot starcie dwóch światów. Ewangelii, która mówi: nie jesteś baranem! Masz talent! Jesteś Bożą Owieczką, którą Dobry Pasterz bierze na ramiona, ochrania, pielęgnuje i karmi; oraz świata popkultury, który idzie w kierunku, im bardziej „głupio, chamsko i prostacko” (znów odwołanie , do cytowanego wcześniej spotkania) tym większy sukces kasowy.

O ile dziecku można wybaczyć, i nie zniechęcając się starać dalej tłumaczyć różnicę pomiędzy byciem baranem a Bożą owieczką, i usilnie zachęcać, aby czuło się zawsze tą drugą, o tyle różne socjotechniczne sztuczki mające budzić baranie instynkty pośród milusińskich i pilnować, aby trzymały się z dala od Dobrego Pasterza – Jezusa Chrystusa, należałoby z całą konsekwencją uznać za godne jeszcze innego stworzenia, wspomnianego nota bene w tytule.  Wszak jak mawia mój kolega, jeśli Bożym Owieczkom nie przewodzi Pasterz, zwykle na czele stada staje jakiś baran.

Jak to wygląda w praktyce, pokazuje pewna góralska anegdota, której oryginalnego języka w którym ją zasłyszałem nie chcąc kaleczyć, zacytuję w tłumaczeniu z polskiego na nasze. Otóż w pewnej góralskiej wiosce nieopodal Zakopanego podczas wiejskiej zabawy, doszło do niezłej bijatyki z przedstawicielami sąsiedniej wioski. Nazajutrz, w miejscowym kościele zjawili się poobijani parafianie, a co bardziej krzepcy to i z połamanymi kończynami. Proboszcz, przerażony tym widokiem odłożył przygotowany tekst kazania i opowiedział wiernym następującą anegdotę. Mówił: Drodzy Parafianie. Przyśnił mi się Pan Bóg i pyta mnie: Proboszczu, gdzie są twoje owieczki. A ja zawstydzony, odpowiadam, że nie wiem. Pan Bóg na to raz jeszcze. Jesteś tu proboszczem! Gdzie są Twoje Owce?! A ja jeszcze bardziej zawstydzony mówię. Na prawdę nie wiem. Pan Bóg więc powiada po raz trzeci: Jak to nie wiesz? Pytam Cię po raz ostatni: Gdzie są twoje owieczki?! A ja na to. Panie Boże, Ty wszystko wiesz. Wiesz przecież, że ja nie mam owiec, tylko świnie…

I to by było na tyle. Kolorowych snów.

„Wiatr odnowy wiał….”

europe passports on elegant background

Fot. ? pixel_dreams – Fotolia.com

„Miałem dziesięć lat, gdy usłyszał o mnie świat

…Wiatr odnowy wiał, darowano reszty kar, znów się można było śmiać…” śpiewa Perfekt w kultowej piosence „Autobiografia” z 1982 roku.

Okazało się ostatecznie, że wiatry odnowy wiały jeszcze wielokrotnie i z różnych stron, wszak bywają one zmienne, jak cała pogoda zresztą, stąd i oblicza wolności jak się wkrótce miało okazać, najpierw po 1981, później 1989 roku, to nie tylko prawo do śmiechu, ale także do łez, i to często ronionych w samotności.

Cóż, wolność oznacza tylko możliwość działania, dokonywania wyborów pomiędzy dobrem a złem oraz różnymi rodzajami dobra. Sprawa komplikuje się nieco, gdy prawo do dokonania wyboru, mylone jest z prawem do bezkarnego błądzenia i braku konsekwencji źle dokonanych wyborów.

Pamiętam jak podczas dwóch lat studiów w Rzymie podróżowałem autobusami (ach, co to były za czasy) z Lublina do Rzymu, wzbogacając swoją wiedzę o świecie rozmowami z ludźmi, którzy często dzielili się różnymi „z życia wziętymi historiami”. Dodam, że był to czas, kiedy Czechy, Słowacja, Austria i Włochy zniosły obowiązek wizowy dla Polaków udających się w podróż turystyczną do tych krajów.

Zważając na fakt, że nie wszyscy umilali sobie kilkudziesięciogodzinną podróż rozmowami (inni woleli skomplikowaną substancję chemiczną powodującą czasami skrajnie odmienne reakcje), onegdaj zdarzyło mi się usłyszeć i taką historię, którą opowiedział mi kiedyś jeden z pasażerów.

Pewnego razu jeden z tych podróżnych, którzy bardziej wierzą w magiczną moc umilania podróży przez C2H5OH niż poprzez dialog z bliźnimi, poczuł się kiedyś dowartościowany zapewnieniami oficjalnego przekazu medialnego o tym, jak bardzo jesteśmy teraz poważani i dowartościowani przez Europę, która znosi nam wizy, daruje długi i zaprasza do siebie. Aplikując sobie więc wcześniej odpowiednią dawkę owej magicznej substancji, postanowił zademonstrować wszystkim w autobusie podczas kontroli na austriackiej granicy, jaką potęgą jesteśmy teraz w Europie. Kiedy austriacki pogranicznik podszedł do niego celem odebrania paszportu do kontroli, ten rzucił go ostentacyjnie na podłogę autobusu i dodając zmienionym bynajmniej nie z wrażenia głosem rzucił po polsku: „teraz jest wolność, jak chcesz, to sobie go weź!” Czy pogranicznik zrozumiał wówczas tę wiekopomną sentencję, tego nie umiem powiedzieć, ale zanim zabrał ze sobą ów paszport do kontroli, wrócił na posterunek po swojego kolegę, i razem z paszportem zabrali owego bohatera, chcąc zapewne dowiedzieć się, „co poeta miał na myśli”. Wyjaśniali sobie to zresztą wg relacji naocznego świadka ponad dwie godziny, a rozmowa musiała być niezwykle pasjonująca, skoro przez kolejne dwie godziny ów podróżnik godzien zapamiętania miał problemy z zajęciem swojego miękkiego siedzenia w nowiutkim Autosanie, którym podróżowali. Ot wolność, różne ma oblicza.

Jednym z nich, jest niestety oblicze, jakie nadała wolności Wielka Rewolucja Francuska ze swoją dewizą „żadnej wolności dla wrogów wolności”.

Kto zatem decyduje, czy jesteś przyjacielem czy wrogiem wolności? No chyba nie Ty czy ja. Tak też sprytnie, głosząc hasła wolnościowe, wprowadzono jednocześnie jej reglamentację, poprzez kuluarowe typowanie „wrogów wolności”. Dziś, ma się nieodparte wrażenie, że Kościół Katolicki do takich przez kogoś musiał zostać wytypowany, bo przecież nie tylko śmie głosić przykazania, w tym „nie zabijaj”, „nie cudzołóż” i „nie kradnij”, ale jeszcze zdarza mu się tu i ówdzie przestrzegać przed konsekwencją nie tylko doczesną ale i wieczną życia bez przykazań.

Dlatego też, najogólniej mówiąc, wolność jaką głosi Kościół, to nie wolność, gdzie teraz można przez nikogo nie niepokojonym „znów się śmiać”, a później również przez nikogo nie niepokojonym samotnie płakać, ale wolność, w której uprzedza się obdarowanego wolnością, że można i trzeba dostrzegać zarówno śmiejących się jak i płaczących, aby kiedyś można było zanosić się wręcz ze śmiechu i radości ze śmiejącymi się przez całą wieczność, począwszy od „przejścia granicznego pomiędzy ziemią a niebem”, bez konieczności „wyjaśniania sobie różnego rozumienia wolności na czyśćcowym posterunku”.

Wszystkim tym więc, którzy w imię wolności biją dziś w Kościół, a raczej w chrześcijaństwo i chrześcijańskie rozumienie wolności, próbując je zastąpić demoralizacją i swawolą, mówię ze spokojem. Do zobaczenia na „niebieskiej granicy”, a póki co

Googbye!

Samochód z napędęm „na zdrowaśki”!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Wyobrażacie sobie reklamę jakiegokolwiek samochodu, gdzie jego główną zaletą jest nie marka, model ani cena ale „napęd na zdrowaśki”? Swoją drogą przy szalejących cenach paliw, ciekaw jestem ilu ludzi, bez względu na cenę, wyznanie czy poglądy polityczne zdecydowałoby się na nabycie takiego auta. Domyślam się, że już w tym momencie wielu czytelników mojego bloga powie sobie, „bez żartów, takie samochody przecież nie istnieją”. Otóż ponoć istnieją, i podobno mam przyjemność być użytkownikiem takowego pojazdu. Przynajmniej tak twierdzą moi przyjaciele, z którymi przed pięcioma laty udaliśmy się w podróż – pielgrzymkę trasą: Bratysława – Mariazell – Marktl am Inn – Praga. Rzecz działa się w Austrii.  Ideą pielgrzymki była wizyta w rodzinnym mieście Ojca Świętego Benedykta XVI i nawiedzenie kilku europejskich sanktuariów. Dodam, że podróżował z nami mój przyjaciel z Kenii – ks. Patrick. Jechaliśmy na dwa pojazdy, w tym jeden to moje „ferrari”, do którego przed laty zamontowałem napęd LPG. Napęd benzynowy, raz działał, innym razem niekoniecznie. Wszak gaz w samochodzie ponoć znaczy oszczędność. Nie mając większego doświadczenia w wojażach po europejskich drogach, zaczęliśmy rozglądać się po przekroczeniu granicy słowacko – austriackiej za  stacją paliw z LPG. Nie wiem jak dziś, ale wówczas przez całą podróż takiej nie znaleźliśmy. Gaz się skończy, napęd benzynowy co 30 – 50 km odmawiał posłuszeństwa. Na dodatek kontrolka benzyny „zacięła się” na poziomie rezerwy i ani drgnęła w dół, co mnie tym bardziej zaczęło niepokoić. Z pustym pojemnikiem gazu, zaciętą kontrolką i jak się po powrocie okazało wręcz „stopioną” pompą paliwową docieramy do punktu docelowego w Austrii. Zajeżdżamy na stację, żeby uzupełnić przynajmniej benzynę. Lejemy do pełna, wszak z rana dalsza droga, a na zdobycie gazu w Austrii przestaliśmy już liczyć. Obserwuję na przemian licznik dystrybutora i zmieniającą się cenę. Bywałem już w sytuacji, kiedy bak benzyny był zupełnie pusty (co ponoć wg mechanika wykończyło moją pompę paliwową) i „lałem do pełna”, ale ilość benzyny jaka tamtym razem zmieściła się w baku, pobiła rekord dotychczasowych tankowań. Dojechaliśmy chyba na oparach… Piszę „chyba”, bo moi przyjaciele, z którymi podróżowaliśmy zareagowali natychmiast. Niemożliwe! Ksiądz dojechał bez paliwa! Inny zaś wtrąca. „Ten samochód jeździ chyba na zdrowaśki.” Od tamtej pory tak już zostało, a moje „ferrari”, mimo że do niezawodnych nie należy, wciąż jeździ a ponad to, zawsze, przy każdej awarii znajduje się jakieś rozwiązanie z cyklu „szczęście w nieszczęściu”. Dziś początek października, miesiąca poświęconego Matce Bożej i modlitwie różańcowej. W naszych parafiach nie należą do rzadkości widoki dzieci i młodzieży, licznie przybywających do kościoła lub pod kościół na to nabożeństwo. Prym wiodą tutaj dzieci „zbierające” obecności, aby wykazać się na katechezie, oraz młodzież „zaliczająca” określoną liczbę nabożeństw, celem dopuszczenia do sakramentu bierzmowania. Wielu katechetów później wymienia doświadczenia, „od ilu nabożeństw, w tym różańcowych jest się już dojrzałym katolikiem, a ile oznacza że trzeba jeszcze dorosnąć”. Przyznam, że taka sytuacja kojarzy mi się z innym wydarzeniem motoryzacyjnym. Opowiadał mi kiedyś jeden z mechaników, jak trzy dni spędzili nad samochodem, w którym paliła się kontrolka oleju. Nie mogąc znaleźć usterki, postanowili …zmienić żarówkę kontroli na spaloną, tak by nie niepokoiła użytkownika pojazdu. Samochód po takiej naprawie ponoć wytrzymał nawet całe dwa dni. Trzeciego silnik zwyczajnie się zatarł… Możemy jako katecheci poprawiać sobie samopoczucie, jak dobrze zdyscyplinowaliśmy naszych uczniów do uczestnictwa w nabożeństwie różańcowym. Jaki tego jednak będzie skutek? Obawiam się że podobny, do „założenie spalonej żarówki”, aby kontrolka nie wskazywała problemu. Prawdziwym bowiem problemem jest miejsce dla Pana Jezusa i Matki Bożej w naszym życiu. Wystarczy przejrzeć wpisy naszych katechizowanych na Facebooku, by zobaczyć, że są osoby, zespoły i wydarzenia o których dzieci myślą „na okrągło”. Justin Bieber, FC Barcelona, ulubione piosenki, klipy z youtuba itp. „Lajkowanie” stało się elementem dziecięco młodzieżowej popkultury. Czy zmienimy ją ustalając ile „lajków” ma zebrać różaniec, na lepszą ocenę z religii, lub dopuszczenie do bierzmowania? Tym, którzy mają wątpliwości proponuję eksperyment. Przez 31 kolejnych katechez, niech uczniowie powtarzają 50 razy dziennie „kocham sorkę od religii” lub „kocham mojego katechetę”… Jeśli po miesiącu takich ćwiczeń, prestiż do katechety i jego umiłowanie wśród katechizowanych wzrośnie, wycofuję wszystkie moje argumenty. Jeśli nie, proponuję przemyśleć następującą zależność. Jeśli ktoś – w tym wypadku Pan Jezus i Matka Boża, będą na prawdę bohaterami i przyjaciółmi najpierw katechety, później katechizowanych,a  myśl o nich i do nich będzie kierowana wielokrotnie nie tylko w październiku, ale przez całe życie, to ręce same będą wyławiać z kieszeni różaniec i przesuwać paciorki w wolnej chwili dnia. Łaski zaś uzyskane na modlitwie, będą bardziej dostrzegane przez wszystkich, niż fakt dojechania na oparach paliwa do najbliższej stacji benzynowej przez moich przyjaciół, których na koniec tego wpisu serdecznie pozdrawiam.

Motywacja to nie wszystko

Bautismo 1
fot. ? federico igea – Fotolia.com

Kocham poniedziałki. Jest to dzień, kiedy mogę na długie siedem godzin poczuć rytm codziennego życia w moich dwu szkołach. Dziś ważnym słowem szkolnych kuluarów stała się motywacja i motywowanie. W tym wypadku uczniów.

Tutaj robiąc małą dygresję wspomnieniową, przypomniała mi się pielgrzymka autokarowa sprzed lat, gdzie kierowcą był były kierowca karetki pogotowia. Jako, że ciekawość ludzka nie zna granic, nie omieszkałem i ja zapytać go, jakie to jest uczucie, gdy jadąc na sygnale toczy się wyścig ze śmiercią, w celu ratowania czyjegoś życia. Pamiętam, uśmiechnął się, wspomniał kilka pierwszych wyjazdów, a później mówił coś o przyzwyczajeniu i obyciu się ze świadomością, że nie zawsze zdąży się na czas, i że nie zawsze każdemu się pomoże. Po tym jednak, opowiedział ciekawe zdarzenie, jak to gdy nadeszła europejska moda na doszkalanie i dokształcanie każdego i w każdej branży, czy potrzeba czy też nie, zorganizowano im – kierowcom pogotowia spotkanie z psychologiem. Monolog pani prowadzącej szkolenie był długi i sprowadzał się do tego, jak radzić sobie w wyścigu po życie, aby nie zwariować lub nie popaść do reszty w rutynę. Jak to zwykle bywa, na koniec szkolenia każdy odważny prelegent, wygłasza tak samo brzmiące zdanie, które często bywa okazją do odstawienia krzeseł i wyjścia z sali: „czy są pytania”? Tym razem, jak wspominał mój rozmówca, wstał starszy pan, jego kolega po fachu i sformułował tylko jedno pytanie: „Gdzie Pani była przez te 30 lat, kiedy musiałem sam radzić sobie ze stresem, moralnymi dylematami i problemami osobistymi?”

Czasy się zmieniają. Problemy też. A jak jest z motywacją? Ta nauczycielska, zwykle bywa podobna. Mimo ciągłych „linczów medialnych” i wskazywania na pedagogów jako na leni i nierobów, (skąd my to znamy?) którzy mają ciągle wolne, i nudzi im się od nadmiaru tego czasu, nie straciło nic z aktualności powiedzenie, a raczej staropolskie przekleństwo: „obyś cudze dzieci uczył!” Stąd, oprócz zawodowego podejścia do pracy, w każdym z nas – uczących, jest choć odrobina tej wyższej motywacji. Inaczej, człowiek po prostu by zwariował. Wychowanie, kształcenie, towarzyszenie człowiekowi na drodze dorastania i zdobywania wiedzy. Co z motywacją uczniów? A no cóż, mówiąc najbardziej eufemistycznie, wypada powiedzieć, co najmniej  różnie. Pamiętam jedną z klas, wyjątkowo niezdyscyplinowaną. Po którymś „życzliwym” artykule w internecie na temat nauczycieli, zaczęli opowiadać, jaki to super zawód. Niewiele pracy, a zarobki wręcz ogromne, nie wspominając o wakacjach, feriach i świętach, podczas gdy ich rodzice tak ciężko pracują za nędzne grosze.  Postanowiłem więc zrobi mały eksperyment, mówiąc tej klasie: „słuchajcie, oddam pensję nauczyciela z całego miesiąca, tej waszej mamie, która przyjdzie tu na jeden tylko dzień, żeby go spędzić z Waszą klasą.” Odpowiedź była niezwykle głośnia i jednoznaczna. „W życiu! Nie ma mowy!” Ot, cały mit o lenistwie, braku kompetencji i dobrobycie nauczycieli.

Wracając do motywacji i motywowania uczniów, warto zauważyć, że tę tak na prawdę wynosi się z domu. Jeśli tam brak wzorców, aby starać się coś osiągnąć w życiu, ciężko jest zaszczepić dziecku tę nadzieję, aby wbrew wszystkiemu i wszystkim uwierzyć, że edukacja utoruje drogę do lepszego życia. Co więc można zrobić?

Ku pokrzepieniu serc, przytoczę treść pewnej prezentacji typu *.*ppt, krążącej po sieci.

<<Cztery świece płonęły powoli. Było tak cicho, że można było usłyszeć ich głos. PIERWSZA RZEKŁA: ?JA JESTEM POKÓJ ! JEDNAK NIKT NIE TROSZCZY SIĘ O TO ABYM PŁONĘŁA. DLATEGO ODCHODZĘ.” Płomień stawał się coraz mniejszy, aż w końcu zupełnie zgasł… DRUGA RZEKŁA: ?JA JESTEM WIARA ! NAJMNIEJ Z NAS WSZYSTKICH CZUJĘ SIĘ POTRZEBNA, DLATEGO NIE WIDZĘ SENSU DŁUŻEJ PŁONĄĆ.” Gdy skończyła mówić, lekki podmuch wiatru zgasił płomień… TRZECIA ZE ŚWIEC ZWRÓCIŁA SIĘ KU NIM I ZE SMUTKIEM RZEKŁA: ?JA JESTEM MIŁOŚĆ ! NIE MAM SIŁY DŁUŻEJ ŚWIECIĆ. LUDZIE ODSUNĘLI MNIE NA BOK NIE ROZUMIEJĄC MOJEGO ZNACZENIA. ZAPOMINAJĄ KOCHAĆ NAWET TYCH, KTÓRZY SĄ IM NAJBLIŻSI .”   I nie czekając ani chwili zgasła…

NAGLE… DZIECKO OTWORZYŁO DRZWI I ZOBACZYŁO, ŻE TRZY ŚWIECE PRZESTAŁY PŁONĄĆ. ?DLACZEGO ZGASŁYŚCIE? ŚWIECE POWINNY PŁONĄĆ AŻ DO KOŃCA.” To powiedziawszy dziecko rozpłakało się… WTEDY ODEZWAŁA SIĘ CZWARTA ŚWIECA: ?NIE SMUĆ SIĘ. DOPÓKI JA PŁONĘ, OD MOJEGO PŁOMIENIA MOŻEMY ZAPALIĆ POZOSTAŁE ŚWIECE. JA JESTEM  NADZIEJA !”

Z BŁYSZCZĄCYMI OD ŁEZ OCZYMA, DZIECKO WZIĘŁO W DŁOŃ ŚWIECĘ NADZIEI I OD JEJ PŁOMIENIA ZAPALIŁO POZOSTAŁE ŚWIECE.>>

 

Od autora bloga: „Czy jest lepszy sposób motywowania siebie i uczniów, by wychowywać do pokoju, wiary i miłości, niż bycie samemu płomykiem nadziei?

Znaki na życiowych drogach

SAMSUNG CSC

Proszę księdza, słyszał ksiądz że ….. (tu z roku na rok pojawiają się inne daty) będzie koniec świata? Zwykle odpowiadam wówczas krótko lecz prowokacyjnie, że w takie rzeczy wierzą tylko ci, którzy nie wierzą w Boga.

Skoro sam Pan Jezus mówi, że o owym dniu i godzinie nie wie nikt, a ktoś taką datę wyznacza, domyślam się, że z Ewangelią jest mu nie po drodze. Tym bardziej, że takie rewelacje zwykle nie opierają się na ewangelicznych znakach, które wedle słów Biblii mają poprzedzać powtórne przyjście Pana, lecz na różnych pogłoskach wypuszczanych co jakiś czas przez samozwańczych proroków.

Tak się jednak składa, że nie o końcu świata ten wpis zamierzam popełnić. Chcę napisać o znakach, które Pan Bóg daje nam każdego dnia, aby nam przesłać swoiste pozdrowienia z nieba.

Dziś sobota. Zwyczajowo na polskich parafiach dzień ślubów. Na dodatek zaś tak się składa, że poproszono mnie dziś także na wesele. Wcześniej więc wizyta w sklepie i wybór prezentu. Pierwszy raz trafiam, choć robię tam zakupy co czas jakiś, że nie ma kolejki. Jest okazja na krótką wymianę zdań z życzliwym sprzedawcą. Temat: kapłaństwo, i pierwsza „pocztówka z nieba”. Wspomnienia wspólnych znajomych księży, i spora doza ludzkiej życzliwości. Wbrew potocznym opiniom i „prasowym faktom”.

Czas więc iść dalej. Druga „pocztóweczka” przysłana prosto z nieba. Zegarek popędza, bo dzieci i młodzież z którą pracujemy, wpadała na pomysł, by zrobić „pożegnanie” starszemu koledze, który już jutro przestąpi seminaryjne mury. Chociaż tłumaczę, że to początek drogi, że za lat sześć jeśli Bóg pozwoli możemy się spotkać na mszy prymicyjnej, a może jeśli to nie jego droga, zaprosi nas kiedyś na swoje wesele. Słuchają, przytakują, lecz pośród codzienności, czasem gdzieś wbrew samym sobie, temu co nieraz słyszę w szkole na przerwach czy podczas katechez dostrzegam na twarzach bardzo poważne miny. Ktoś ukradkiem łzę otrze, ktoś inny się zamyśli. Jest jeszcze w ludziach szacunek dla kapłaństwa, jest jakaś nadludzka nadzieja, że wierny sługa Boży jest tym, co nas będzie prowadził do Bram Królestwa Bożego, że skoro Bóg wybiera, to jest to też jakiś znak czasów, że świat potrzebuje dobrych i świętych kapłanów, którzy się nie zniechęcą i którzy nieść będą wiarę, rozpalać nadzieję, dzielić się miłością.

Sobotnie popołudnie. Śluby, i kolejne „pocztówki”. Trafiam do swojej byłej parafii. Zamieniam zdań kilka z proboszczem. Widzę, ile się pozmieniało choćby w wystroju kościoła przez ostatnie lata. Kończąc, jadę prawe na sygnale do swojej obecnej parafii, bo tam też czekają nowożeńcy, którym obiecałem, że ja pobłogosławię ich miłość i małżeństwo. Powoli nadchodzi wieczór. Kolejne obowiązki, aż wreszcie wsiadam w moje „ferrari” i jadę na wesele. Rzadko bywam na takich przyjęciach, choć są sytuacje, i nade wszystko są ludzie,  którym odmówić spędzenia wspólnie godziny na podzielenie się ich radością, byłoby niewdzięcznością.

Spotykam starych znajomych. Jednych po kilku miesiącach, innych po kilku ładnych latach. Podchodzą, darzą uśmiechem. Mówią co się zmieniło. Człowiek pośród ludzi, nie jak czasami chciałyby niektóre media – trędowaty pośród zdrowych od którego trzeba i należy uciekać. Może to niewiele, może zwykłe zmęczenie po ciężkim tygodniu i wielu trudnych sprawach. W każdym razie czas leci. Dzieciom i księżom pora wracać do domu. Siadam przed komputerem raz jeszcze przeglądam bloga, czytam komentarze i w geście wieczornej modlitwy dziękuję Bogu i za Was. Tych, którzy czytacie, tych, którzy komentujecie, nawet jeśli nam trzeba rozmawiać i sporo sobie wyjaśnić. Dzięki Wam, że jesteście! Pan Bóg Was przysyła, a ja może troszkę na wyrost, chciałbym Was traktować jak „Bożą pocztówkę”. Bo kapłan jest z ludzi wzięty, i dla ludzi dany…

Pecunia non olet, czyli o pieniądzach w Kościele

IMG_0040

Pecunia non olet – pieniądze nie śmierdzą, mawiali starożytni Rzymianie, a współcześni ludzie, nie posługujący się już łaciną, wszystko jedno czy biegli w znajomości historii owego Imperium, czy też niepotrafiący wymienić nawet jednego imienia spośród historycznych cesarzy Rzymskich, biedni czy bogaci zdają się nie kwestionować tego porzekadła.

Zanim jednak wgryzę się w temat, pozwolę sobie przytoczyć scenkę – zresztą nie jedyną – w tym dzisiejszym wpisie, której sam bylem jednym z bohaterów. Otóż pewnego razu w Bazylice Świętego Piotra (gdzie w młodości pracowałem dorabiając nieco do stypendium) moją uwagę przykuła grupka mężczyzn, żywo dyskutująca o czymś w pobliżu jednego z konfesjonałów. Przechodząc obok nich zostałem zagadnięty pytaniem, które stawiają przedszkolaki wzięte pierwszy raz do kościoła.

– „Che cosa ??” Czyli „Co to jest?”

Zapytał jeden z nich wskazując na konfesjonał. A jako że młodość ma swoje prawa i człowiek dopiero z czasem zaczyna pojmować, że odpowiadanie pytaniem na pytanie nie jest oznaką kunsztu konwersacji, bez wahania zagadnąłem, czy mój rozmówca jest katolikiem. Okazało się, że owi panowie to wyznawcy Allaha. Zacząłem więc zwięźle i krótko tłumaczyć, że to jest miejsce, gdzie siedzi kapłan, a wierni, którzy chcą zmienić swoje życie na lepsze, podchodzą, wyznają swoje winy, kapłan zaś w imieniu Boga odpuszcza im je, udzielając rozgrzeszenia. Dumny z siebie, że pomogłem braciom po linii Abrahama zrozumieć nieco lepiej rzymski katolicyzm, zupełnie dałem się zaskoczyć kolejnym pytaniem:

– „Ile on tak przeżyje?” Zapytał ów muzułmanin w średnim wieku.

– „Scusa, ma non capisco” – „przepraszam, nie rozumiem” odparłem.

– Ile żyje taki kapłan, jak go zamkniecie w tym konfesjonale.

Okazało się, że spadkobiercy uczniów Proroka wyobrażali sobie, że kapłan zamyka się w konfesjonale na zawsze. No bo przecież jak ofiara to ofiara. Muzułmanom czego jak czego ale świadomości poświęceń i ofiary nie można odmówić

Tutaj też pozwolę sobie na czasowy przeskok o dwadzieścia lat i opowiem o drugiej scence, rodem z kancelarii parafialnej.

Otóż starsza pani wchodząc już od drzwi oznajmia głośno, że przyszła zamówić intencję mszalną. Biorę więc księgę intencji, sprawdzam terminy, proponuję najbardziej dogodny, po czym słyszę grzeczne, ale stanowcze:

– Ile, proszę księdza?

Odpowiadam krótko.

– Proszę Pani, to jest ofiara.

– No ale ile, bo to sąsiadka mnie prosiła?

Tłumaczę więc cierpliwie i grzecznie, że ofiara to jest ofiara, i skoro jest tak miła, że chce usłużyć sąsiadce, może ją zapytać ile chce ofiarować i tyle zostawić. Niestety, jak mawiali starożytni, niekoniecznie Rzymianie, tłumaczyć cokolwiek w tym przypadku, to jak grochem o ścianę słyszę znów „ILE?”

A jako że i ja potrafię być stanowczy, i staram się wyjaśnić co tom jest ofiara, kładzie więc owa pani banknot  mówiąc, że to nie jej, więc ona nie wie. Dopytuje więc, czy chce zostawić mniej, wtedy wydam do sumy, którą chce ofiarować. I tu znów, jak mówią tym razem współcześni: „surprise”. Zanim zdążyłem zadać kolejne pytanie, wyciągnąć rękę po banknot lub powiedzieć  „Bóg zapłać za ofiarę” kobieta mierzy mnie wzrokiem i pyta dziwnym tonem:

– A słyszał ksiądz, co mówi Ojciec Święty, Franciszek?

Mea culpa, nie wytrzymałem i grzecznie ale stanowczo odpowiadam.

– Owszem, słyszałem i czytałem i to nawet całą wypowiedź Ojca Świętego, a nie tylko wyrwane z kontekstu zdania, z rozkoszą uroczych manipulatorów powtarzane przez media. Kobieta spochmurniała, zostawiła banknot i wychodząc z kancelarii rzuciła na odchodne:

– No wie ksiądz, ja też nie jestem za tym, bo ksiądz też musi z czegoś żyć i coś jeść… To ja powiem sąsiadce, że tyle teraz trza dać, bo tyle wszyscy dają…

Cóż za wyrozumiałość?! Domyśliłem się tylko, że chodziło o to, aby ofiara była ofiarą, a w wolej manipulacji, przepraszam „interpretacji”
mediów najlepiej, żeby jej wcale nie było.

Niestety kobieta wyszła i nie było już czasu na dalsze tłumaczenia słów Ojca Świętego, a mnie przypomniał się właśnie opisany wcześniej epizod z młodości zakończony niezrozumiałym pytaniem: „Ile on tak przeżyje w tym konfesjonale”?

Zastanawiam się tylko, jak pogodzić w tych trudnych i kryzysowych czasach oczekiwania, by nie oczekiwać żadnych ofiar, a coraz więcej dawać. Z siebie i od siebie. Wiem, że są ludzie, dla których złotówka, to kwestia śniadania dla dzieci, i wówczas, trzeba mieć wyobraźnię miłosierdzia, ale wiem też, jak bardzo wszyscy – duchowni i świeccy ponosimy porażkę gubiąc postawę ofiary. Są posługi, gdzie nie ma żadnych ofiar, a jeszcze trzeba np. na cmentarz dojechać. Samochodem, a jak wysiądzie samochód, to taksówką, bo układ obowiązków i godzina posługi wyklucza oczekiwanie na komunikację miejską. Ale są też takie, których hojność wynagrodzi w dwójnasób poniesioną wcześniej ofiarę. Bo ofiara, to cząstka siebie. To rezygnacja z czegoś, motywowana szlachetnym celem. Ile jednak można przeżyć w ogóle nie oczekując ofiar, jak chciałyby ostatnio niektóre media? Nie wiem. Pewnie tyle samo, gdyby kapłan zamykał się w konfesjonale niczym w bunkrze głodowym służąc wiernym bez jedzenia i picia, póki nie opadnie z sił.

Mentalność urzędniczo bazarowa wkroczyła w życie wielu z nas. Duchownych i świeckich. Towar i zapłata. Usługa i gratyfikacja… Tylko gdzie w tym wszystkim jest Ewangelia i Jezusowe: „Gdy do jakiego miasta wejdziecie jedzcie i pijcie co wam podadzą, bo zasługuje robotnik na swoją zapłatę.”? Całe szczęście, że napisane jest też: „Nie troszczcie się zbytnio o jutro, bo dosyć dzień ma swojej biedy”. Tego doświadczałem i wciąż doświadczam, Bo Pan jest moim Pasterzem… I za to Bogu dzięki!

List od Pana Boga

SAMSUNG CSC

Król Salomon stanął kiedyś przed nie lada dylematem. Dwie matki i dwoje dzieci. Niestety jedno martwe. Pokłóciły się, do której należy żyjące niemowlę. Król miał zawyrokować. Zdecydował, że należy przeciąć mieczem żyjące dziecko i każdej z kobiet dać po połowie. To sprawiło, że jedna z nich natychmiast wycofała się ze sporu i zaczęła prosić króla, aby żyjące dziecko oddać tej drugiej kobiecie. Jakie musiało być jej zdziwienie, gdy król nie tamtej, ale właśnie jej nakazał oddać żyjące dziecko, mówiąc. Ona jest jego matką, bo na go kocha… Oto Salomonowy wyrok.

Wyrokowanie w ludzkich sprawach jest rzeczą niezwykle trudną. Co więc w takim razie powiedzieć o wyrokowaniu w ludzkich sumieniach? Przyznam, że do niniejszego wpisu zainspirował mnie komentarz zamieszczony pod wczorajszym postem. Oto jego fragment: „Jak Kościół, w którym jest coraz więcej zła ma przybliżyć nam Boga? (…) Jak mam wierzyć ze świadomością tego wszystkiego we własne słowa kiedy przeciwnikom Kościoła mówię, że jest dobry?”

Wiem, że w tych niewielu zdaniach nie znajdę salomonowego rozwiązania, jak dać odpowiedź na tak poważne pytania, ale liczę na to, że uda mi się rzucić nieco światła na sprawę grzechu w Kościele. Tak, grzechu, bo Kościół jest zarazem grzeszny i święty. Święty świętością Chrystusa, Odwiecznej Miłości Ukrzyżowanej i Zmartwychwstałej. Świętością, którą najwięksi nawet święci mogli jedynie naśladować, uczyć się jej i do niej dorastać. Grzeszny natomiast, bo jest wspólnotą grzeszników. Ludzi, którzy chcieliby być lepsi, ale popełniają błędy. Istot, które wiedzą co dobre, a mimo to wybierają zło. Czasem wyjątkowo upadlające i krzywdzące zło, ale przecież dobrego zła nie ma.

W tym świecie tak pełnym zła, wielu tęskni za dobrem. Pragnie choć na chwilę spocząć w jego cieniu i zaznać choć minimum pewności w tym niepewnym świecie. Stąd gorycz rozczarowania i ból duszy, gdy posłaniec mający nieść nam „list miłosny od Boga” żyje tak, jakby sam w tę miłość i to przesłanie nie wierzył. Powodów takich postaw jest pewnie tyle, ilu grzeszników. O tym innym razem. Czy jednak list od Ukochanego (Boga w Trójcy Świętej Jedynego), który mnie kocha nad życie ma być mniej wart, bo dostarczył go niegodny listonosz?

Tu właśnie zaczynają się problemy współczesnego świata – świata manipulacji i kompromisów. No bo jak to? Pedofilia jest zła, gdy tej ohydnej zbrodni dopuszcza się człowiek kościoła, a za chwilę jest co najmniej neutralna, bo dopuścił się tego aktu reżyser o znanym nazwisku, a jeszcze za chwilę dobra, bo postulat legalizacji współżycia z dziećmi jeszcze do niedawna był głoszony przez wielu lewackich aktywistów, a w nie tak odległym europejskim kraju legalnie działały partie domagające się legalizacji tego procederu?

Tu właśnie przy całej grzeszności człowieka, w tym kapłana, odnajdujemy świętość Kościoła i niezmienną naukę Mistrza z Nazaretu. Bo to On, nie dzieląc ludzi na równych i równiejszych mówi: „ktokolwiek zgorszyłby jedno z tych maluczkich, temu lepiej byłoby kamień młyński u szyi uwiązać i w morze rzucić.” To Kościół pomny swej grzeszności, jako jedyna wspólnota na świecie co dnia powtarza „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”, ale robi to nie po to, aby zaniechać głoszenia Ewangelii, lecz po to aby do ideałów tego miłosnego listu od Boga co dnia dorastać. Nawet, jeśli ten „list miłosny zwany Ewangelią” czasem dostarcza nam niegodny „listonosz”…