Archiwum kategorii: Ogólne

Bardzo złe wieści…W Mbaranga dzieci nie mają już „dormitorio”…

Kaplica1

Kaplica zniszczona przez wichurę

pożar

Płonące dormitorio…

 

Bóg powiedział do Adama: przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu:
w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie
po wszystkie dni twego życia. Cierń i oset będzie ci ona rodziła,
a przecież pokarmem twym są płody roli. W pocie więc oblicza twego
będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki ni e wrócisz do ziemi,
z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz!”

Przypominamy sobie o tych fragmentach, gdy niosące życie żywioły zwracają się przeciw człowiekowi. Czytaj dalej Bardzo złe wieści…W Mbaranga dzieci nie mają już „dormitorio”…

Mission Impossible?

Sala lekcyjna w Mbaranga, Szkoła parafialna p.w. Św. Katarzyny ze Sieny
Sala lekcyjna w Mbaranga, Szkoła parafialna p.w. Św. Katarzyny ze Sieny

Nie trzeba być widzem kina akcji, aby zdać sobie sprawę, że także w życiu przeciętnego zjadacza chleba bywają misje, określane jako niemożliwe do wykonania. Co prawda, nie brakuje też ludzi, którzy każde zadanie traktują jako możliwe do wykonania od ręki, zastrzegając się jednak, że na cuda trzeba poczekać jednak kilka dni.

Jako że śmiem przypuszczać, iż czytelnicy niniejszego bloga są katolikami, a więc w cuda wierzą, śmiem także twierdzić, iż mają pełną świadomość, że jedynym wykonawcą „mission impossible” jest Pan Bóg – autor wszystkich cudów, jakie znamy.

Dziś jednak, gdy rozpoczynamy Tydzień Misyjny, nie będę bawił się w internetowe wydanie programu „Usterka”, opisując rodzimych twórców cudów, których wszakże na pewno nie brakuje, jeśli tylko słowo cud weźmiemy w cudzysłów. Chciałbym napisać za to kilka zdań o zadaniach nie tyle niemożliwych do spełnienia, co o misjach trudnych, ryzykownych i wymagających prawdziwego poświęcenia.

W lutym tego roku dane mi było stanąć na misyjnej ziemi przepięknej Afryki Równikowej, z której to podróży pozwoliłem sobie zamieścić kilka zdjęć w zakładce „U przyjaciół„, a do których dziś kilka zdjęć dołożyłem.

O misjach mamy wyobrażenia co najmniej różne. Jednym wydaje się, że to survival polegający na tym, jak przechytrzyć lwa, aby nie stać się przekąską Króla Zwierząt spożytą pomiędzy obiadem a śniadaniem , lub też krzyczeć ile sił w płucach „help me”, zażywając kąpieli w garncu podgrzewanym ogniem pośród plemienia ludożerców.

Afryka, którą zobaczyłem, innymi słowy jeden z regionów Kenii (zastrzegam, że widziałem zaledwie kruszynkę tego cudownego kontynentu), to cudowny, zapadający w pamięci widok zielonych, powulkanicznych gór, plantacji kukurydzy, kawy i herbaty. To również widok rozwijających się miast i miasteczek, budowanych dróg, oraz pracujących ciężko robotników, łupiących ręcznie kamienie, z których uzyskuje się bloczki skalne wielkości naszego pustaka, oraz gruz, czyli materiały potrzebne do budowy.

Kenia, a właściwie pisząc bardziej precyzyjnie, okolice Meru, to kraina, która będzie mi się na długo kojarzyć ze smakiem mango, wyjątkowo słodką i smaczną (niespotykaną u nas) odmianą banana, oraz ciężko pracującymi ludźmi uprawiającymi kawę i herbatę oraz ludźmi, którzy uwierzyli, że mogą jeszcze na swój sposób powalczyć o lepszy świat.

Kenijska arabika o nietypowych, małych ziarnach należy do prawdziwej klasyki wśród kaw. Jej cena na naszym rynku, (zielonej, niepalonej) zaczyna się zwykle od ok. stu zł za kilogram. Kiedy goszczący mnie ks. Patrick mówi podczas kazania, ile kosztuje kawa w Europie, na twarzach wiernych rodzi się najpierw niedowierzanie, później gniew, by za chwilę ukazać się mogła w całej swej krasie ludzka bezsilność i żal. Oni sprzedali swoje zbiory kawy po ok. 50 polskich groszy za kilogram. Kto zarobił 99,5 zł na tym interesie? Na pewno nie oni. Ich żal to także uczucie kierowane dziś do tych, którzy skolonizowali kiedyś ten cudowny kraj, a oddając jego mieszkańcom tzw. niepodległość ustalili na długo swoje strefy wpływów, trzymając rękę na pulsie, kiedy jakiś nadgorliwy geolog odkryje bogate złoża surowców naturalnych. Bezsilność i żal o których piszę, to także uczucia, które towarzyszą tam ludziom dostrzegającym, jak tzw. cywilizowany świat złupiwszy ich z czego się tylko dało, dziś odgrodził się od nich barierami wizowo celnymi traktując ich jak zwierzęta, które za niezłe pieniądze przyjeżdża się tutaj oglądać w parkach narodowych podczas safari.

Jeśli ktoś myśli, że to porównanie jest przesadzone, zacytuję tylko tamtejszego proboszcza – ks. Patricka. Najpierw będąc tu, w Polsce pokazał mi zdjęcia dzieci, jakie jego parafia ma pod opieką i pytając, czy nie znaleźli by się ludzie, którzy chcieli by je „adoptować na odległość” dodaje od razu: „wiesz, z adopcją na odległość w Afryce nie ma problemu, jeśli chodzi o zwierzęta w parkach. Każde zwierze ma swojego sponsora. Co innego jest, gdy chodzi o dzieci.”

Będąc w Afryce spotykam się z tymi dziećmi. Uśmiechnięte twarze, śnieżno białe oczęta, spoglądające na mnie z dochodzącym co jakiś czas z różnych stron okrzykiem „musungu” – biały! Ks. Patrick za zebrane w Polsce pieniądze zbudował im szkołę. To ich szansa i nadzieja, mówi z nieukrywaną dumą. Sam będąc na studiach w Rzymie (gdzie razem spędziliśmy dwa lata w seminarium) nauczył się, że edukacja, to dziś klucz, a raczej wytrych do lepszego świata. „Pomoc, którą się skonsumuje na jedzenie, nie rozwiąże żadnego problemu, a wręcz odzwyczai dzieci od radzenia sobie”, tłumaczy mi ks. Patrick.

Gdzie więc jest tytułowa „mission imposibble”? Na pierwszy rzut oka dostrzega się co najmniej trzy. Pierwszą pokonali kiedyś biali misjonarze przynosząc tamtejszym plemionom (żyje ich w Kenii 42) chrześcijaństwo. Dziś już tamtejszy Kościół ma swoje struktury i póki co nie cierpi na brak powołań. Można by wręcz powiedzieć, że jak tak dalej pójdzie, to za naście lat, stamtąd misjonarze będą nawracać spoganiałą Europę.

Druga „mission impossible” leży także w tamtejszych zwyczajach i kulturze. My mamy zegarki, mieszkańcy Afryki mają czas. Tam „godzinka” może znaczyć „jutro”, a „jutro” – „kilka miesięcy”. Od początku urzeczony krajobrazem oraz goszczącymi mnie ludźmi powtarzałem do końca mojego pobytu ks. Patrickowi: „Mógłbym już tu zostać na misjach, ale pod jednym warunkiem. Kupicie sobie zegarki!”

Trzecią zdają się pokonywać sami Kenijczycy. Podziały plemienne, oraz afrykańska mentalność, w której władzą się nie dzieli, tylko albo się ją ma, albo się o nią walczy. Dosłownie, z bronią w ręku. Kiedy wyjeżdżałem, w kraju panowała nerwowa atmosfera. Po raz pierwszy Kenijczycy zafundowali sobie tzw. demokratyczne wybory z kampanią wyborczą na wzór europejski. Z dumą powtarzali na każdym kroku. My się teraz zmieniamy, teraz będzie u nas tak, jak w Europie. Fakt, że po wyborach nie doszło do rebelii, a nowa władza nie zawiesiła opracowywanej przez całe lata nowej konstytucji, można uznać za dobry znak na przyszłość. Czy wystarczy Kenijczykom determinacji, aby zachować to co piękne i wartościowe z własnej kultury oraz przyjąć modele społecznego współżycia gwarantujące współpracę i pokój?

„Matką głupich cię nazwali nadziejo, ludzie podli, ludzie mali nadziejo. Choć się z ciebie natrząsają głośno śmieją, ty nas nigdy nie opuszczaj, nadziejo”, śpiewał Jan Pietrzak. Tego chyba im i nam w tym Tygodniu Misyjnym wypada życzyć

 

Gdyby ktoś rezygnując z paczki cukierków, czy pijąc poranną „małą czarną” chciał się podzielić „nadzieją” z dziećmi z Mbaranga, lubelska Caritas użycza numeru konta. Koniecznie w tytule wpłaty należy napisać „pomoc dla Kenii”. Wkrótce też planuję zamieścić w zakładce „U przyjaciół” zdjęcia dzieci, oczekujących na wsparcie w drodze ku nadziei.

 

Numer konta Caritas Archidiecezji Lubelskiej, która przekazuje pieniądze zebrane na ten cel: 46 1240 1503 1111 0000 1752 8351. Pozostałe dane do przelewu: Caritas Archidiecezji Lubelskiej, ul. Prymasa Wyszyńskiego 6, 20-950 Lublin. Tytuł wpłaty ?Pomoc dla Kenii?.

„Coś ty Atenom zrobił Sokratesie…”

big door to sky

Fot. ? peshkova – Fotolia.com

 

„Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie,

Że ci ze złota statuę lud niesie,

Otruwszy pierwej…”

A jako, że dziś liturgiczne wspomnienie bł. ks. Jerzego Popiełuszki, można by parafrazując Narodowego Wieszcza zapytać, coś ty Polakom zrobił Księże Jerzy, że dziś się do ciebie modlą, nie chcąc pamiętać, czemu w grobie leżysz…”.

Cóż, wynoszenie na Piedestał Historii ludzi, Czytaj dalej „Coś ty Atenom zrobił Sokratesie…”

Szukam człowieka

Nile Crocodile (Crocodylus niloticus) eating, South Africa
Fot. ? stuporter – Fotolia.com

 Zaraz na początku mojej posługi katechetycznej zdarzyło mi się trafić w sekretariacie szkoły na nieznanego gościa. Jak się wkrótce okazało, też miał sprawę do Dyrekcji, której akurat nie było, więc jak to zwykle bywa w takich przypadkach, musiał usłyszeć kilka minut wcześniej, „proszę chwileczkę poczekać”. Jako że i ja usłyszałem po wejściu do sekretariatu tę uświęconą w biurach i urzędach maksymę, czekając wspólnie na Dyrekcję, zaczęliśmy umilać sobie przedłużającą się „chwileczkę” niezobowiązującą rozmową. Kiedy w drzwiach sekretariatu pojawiła się oczekiwana przez nas Pani Dyrektor, zaskoczona widokiem konwersujących mężczyzn, powitała nas zdziwieniem i do bólu szczerym „to Pan Dyrektor rozmawia z księdzem?” Okazało się, że mój rozmówca, to dawny dyrektor owej placówki, pamiętający nijaką „dyktaturę proletariatu, czyli tzw. ludu pracującego miast i wsi”. Starszy, sympatyczny pan, z rozbrajającym uśmiechem spojrzał na moją ówczesną szefową i skwitował krótko jej zaskoczenie. „Owszem, rozmawiamy, Pani Dyrektor, bo dla mnie ludzie nie dzielą się na tych z prawa i lewa, tylko na tych, co ze sobą rozmawiają i tych, co nie chcą ze sobą rozmawiać.”

Mimo iście niechrześcijańskiej proweniencji mojego rozmówcy, zdanie to można by uznać za o wiele bardziej chrześcijańskie, niż cynizm Diogenesa z Synopy, który zasłynął powiedzeniem „szukam człowieka”, podczas, gdy biegał z zapaloną pochodnią w ciągu dnia.

O ile dla Diogenesa człowieczeństwo, to cyniczne oddanie się życiu pozbawionemu reguł i konwenansów, o tyle dla nas, którzy wierzymy, że człowiek to istota z duszą i ciałem, poszukująca prawdziwego szczęścia, a nie chwilowego „odlotu i zapomnienia” bycie człowiekiem, to właśnie to, co różni nas od np. krokodyli, którym wystarczy żreć, wydalać i przedłużać gatunek.

Jak widać więc, chrześcijaństwo spełniło i tutaj na polu językowym swoją dziejową misję, gdyż „człowieczeństwo” kojarzy się nam dzisiaj przede wszystkim z tym, co najszlachetniejsze, a nie z równaniem do poziomu krokodyla.

Ciekawym więc, jak wyglądałby dziś mędrzec, który z zapaloną świecą czy pochodnią zawitałby do naszych szkół, parafii, szpitali i urzędów pytając, czy nie widzieli tu jakiegoś człowieka.

Wszakże bycie nawet świetnym specjalistą w danej dziedzinie, to tylko biegłe rzemiosło, bycie zaś specjalistą, który jest człowiekiem, to prawdziwy artyzm na miarę planów Tego, którego Jednorodzony Syn dla nas ludzi, będąc Odwiecznym Bogiem, stał się człowiekiem.

Spotkaliście w życiu człowieka godnego, aby pisząc o nim pisać duże „C”? Podzielcie się tą radością z innymi. Najlepiej w komentarzu.

P.S. Wszystkim Ludziom, których tak wielu spotkałem w życiu, Bóg zapłać za ich Człowieczeństwo.

Jak Ci nie wstyd?!

Teddybär hält sich die Augen zu
Fot ? PhotographyByMK – Fotolia.com

 Zdawać by się mogło, że zawstydzanie kogoś, to najprostszy, choć niezbyt wyrafinowany sposób zwracania uwagi. „Wstydził byś się! Jak ci nie wstyd? Wstydu nie masz?” Okazuje się, że język polski zna sporo określeń motywowania do lepszego zachowania w oparciu o wstyd. Problem zaczyna leżeć gdzie indziej. Stara rzymska anegdota opowiada, jak pewien Patrycjusz udał się aby odwiedzić swojego przyjaciela. Gdy stanął u jego drzwi, przywitał go sługa przyjaciela, informując, że pana nie ma w domu. Nie przejmował się tym, że z wnętrza willi dochodziły odgłosy śmiejącego się pana, wszak „pan każe, sługa musi”. Gość nie wchodząc w szczegóły udał się do swojej lektyki i kazał nieść się z powrotem do domu. Jakiś czas później role się odwróciły. Przyjaciel zawitał do domu Rzymianina, którego kilka tygodni temu zwyczajnie spławił. Stanął u drzwi, zakołatał i usłyszał głos swojego przyjaciela: „Nie ma mnie w domu”! Stanął jak wryty i nie spodziewając się takiego powitania krzyknął: „Jak to nie ma Cię w domu, skoro słyszę Twój głos?!”. Gospodarz jednak nie dając za wygraną odparł: „Wstydu nie masz! Ja uwierzyłem Twojemu słudze, że Cię nie ma, a Ty mnie samemu nie chcesz wierzyć?”

No tak, kto i kiedy powinien się wstydzić, można by zapytać nie tylko w odniesieniu do owej anegdoty, ale także spoglądając na współczesne dzieci i młodzieży „chowanie”. Wczoraj pisałem o obecności milusińskich na portalach społecznościowych, dziś „przyczepię się niczym rzep psiego ogona” tego, czego dziś ludzie się wstydzą, a gdzie wstyd odłożyli do lamusa.

Jakieś dwa lata temu, organizowaliśmy wraz z siostrą katechetką inscenizację z okazji Świąt Wielkanocy. Tradycją stało się już to, że na tę okoliczność zwykle angażowaliśmy w grę aktorską dzieci, które do prymusów nie należały, dając im możliwość wniesienia pozytywnego wkładu w życie społeczności szkolnej i parafialnej. Inscenizacja ta opisywała historię kilkunastoletniej dziewczynki, z wiecznie skłóconego domu, która w poszukiwaniu koleżanki trafia w Wielką Sobotę do kościoła i zaczyna przypominać sobie, że kiedyś, gdy byli jeszcze normalną rodziną, przychodzili w to miejsce…

Nie o scenariusz jednak chodzi w tym epizodzie. Otóż dzieci miały zapowiedziane, że w dniu premiery, mają ubrać się w miarę odświętnie, a dziewczynkom siostra jasno i wyraźnie dała do zrozumienia, że mają przyjść na przedstawienie w spódniczkach. Jakie było nasze zaskoczenie następnego dnia, gdy na godzinę przed premierą nasze młode aktorki stawiły się w spódniczkach, które wyglądały zwłaszcza na długość, jak gdyby pozdejmowały je z lalek Barbie. Jak pamiętam do dziś, naszą pierwszą reakcją było: „jak wyście się poubierały?!” Dzieci kochane, Wy macie po dziesięć – jedenaście lat! Które dziecko w tym wieku ubiera tak „krótko”? One natomiast na to jak na komendę: „ale my nie mamy innych spódnic”… Cóż, dziecięca i młodzieżowa moda nie od dziś sugeruje, że ze „wstydem” dzieje się ostatnio coś niepokojącego. Prawdziwą jednak kopalnią wiedzy na ten temat, są zdjęcia, jakie dzieci i młodzież zamieszczają na swoich profilach na nk czy Facebooku. Przybierane przez dzieci pozy, zdjęcia robione z co najmniej „dziwnej” perspektywy, nie wspominając już o komentarzach, satanistycznych gestach czy wulgaryzmach przetaczających się jak fala ścieków przez kanał.

Czego więc nie wstydzą się pociechy? Wagarów, picia alkoholu (iście dziwna to moda, na robienie sobie zdjęć, gdzie na pierwszym planie w ręku małolata jest puszka z piwem, lub innym „turboptysiem”), ubiorów które bardziej pasowałyby na plażę niż do szkoły, palenia papierosów (pamiętam, jak przed jednym z gimnazjów (sic!) w Lublinie uczennice stojące przed szkolną furtką, aby witać przybyłych na Dzień Otwartych Drzwi kandydatów do szkoły dziarsko dzierżyły w dłoniach po „fajce”, a co jakiś czas z gracją się nimi zaciągały mając przypięte plakietki, które informowały, że są oficjalnymi przedstawicielkami społeczności szkolnej na okoliczność tejże imprezy rekrutacyjnej) itp. Gimnazjaliści zwłaszcza, nie wstydzą się również jak pokazuje „wujek Facebook” zdjęć, na których uwiecznione są chwile publicznego okazywania sobie przez nich uczuć, różnej maści „sweet fotek” robionych telefonem „z ręki” lustrze szkolnej toalety, i innych „ciekawych impresji fotograficznych”…

Co więc stało się ze wstydem? Nie, nie myślmy sobie że poszedł w nieznane. Owszem, dzieci wiedzą co to jest wstyd! Wstydzą się odczytać np.pracy domowej, w której opisują swoje zdolności, wstydzą się podejść bliżej pod ołtarz w kościele, wstydzą się czasem nawet dobrych ocen, aby nie być branym za „kujonów”. Zdarza się coraz częściej, że wstydzą się rodziców, swojej wiary i tego, że … nie są do końca jeszcze zepsute.

Jeśli życie porównamy do własnego mieszkania, to wstyd jest „zamkiem w drzwiach”, lepiej lub gorzej, ale zabezpieczającym przed nieproszonymi gośćmi. Jest narzędziem, które sforsowane siłą kwalifikuje tego, który je w ten sposób „ominął” jako włamywacza. Co dzieje się z domem, który ma wyważony zamek w drzwiach? Co dzieje się z komputerem bez ochrony antywirusowej?

Wreszcie co zatem będzie z dziećmi, które w ponoć 80 przedszkolach w Polsce poddawane mają być różnym łamiącym wstyd edukacjom „o tym i o tamtym”? Co będzie z pokoleniem, które wstydzi się dobra, a chlubi się złem i głupotą? Na kogo wyrosną dzieci, wstydzące się cnotliwego życia i marzące o karierze rodem z „zakazanych filmów”? Tego chyba do końca nie da się przewidzieć, ale trzeba chyba za wszelką cenę uczyć dzieci od małego, że wstydzić się trzeba zła a nie dobra, grzechu a nie cnoty.

Na koniec wspomnienie sprzed kilku lat. Rzecz dzieje się przed jedną  z lubelskich szkół ponadgimnazjalnych. Idąc do szkoły widzę, jak uczennica za winklem inhaluje się tytoniem. Podchodzę, mimo że spłoszona zdążyła już wyrzucić papierosa i zaczynam jakże owocny dialog.

„Magda, nie szkoda Ci zdrowia?” Pytam.

„Ale ja nie paliłam, proszę Księdza.”

„Magda, przecież widziałem.”

„No mówię księdzu, że nie paliłam!”

„Magda, wiesz co, nie jesteś jedyną, którą tu spotkałem „na fajkach”, ale nie przyszło by mi do głowy, że Ty potrafisz kłamać, patrząc prosto w oczy!” Po tym zdaniu moja młoda rozmówczyni ze wstydu natychmiast zwiesza głowę jak sitowie i odpowiada bez namysłu:

„Tak, paliłam… Przepraszam.”

Wstyd włączył się w odpowiednim momencie. Spowodował zażenowanie, dał do myślenia. Czy za kilka – kilkanaście lat, wciąż jeszcze będzie się do czego odwołać?

Zapraszam do dyskusji i zamieszczania swoich spostrzeżeń w komentarzach. Życzę miłego wieczoru.

„Wiatr odnowy wiał….”

europe passports on elegant background

Fot. ? pixel_dreams – Fotolia.com

„Miałem dziesięć lat, gdy usłyszał o mnie świat

…Wiatr odnowy wiał, darowano reszty kar, znów się można było śmiać…” śpiewa Perfekt w kultowej piosence „Autobiografia” z 1982 roku.

Okazało się ostatecznie, że wiatry odnowy wiały jeszcze wielokrotnie i z różnych stron, wszak bywają one zmienne, jak cała pogoda zresztą, stąd i oblicza wolności jak się wkrótce miało okazać, najpierw po 1981, później 1989 roku, to nie tylko prawo do śmiechu, ale także do łez, i to często ronionych w samotności.

Cóż, wolność oznacza tylko możliwość działania, dokonywania wyborów pomiędzy dobrem a złem oraz różnymi rodzajami dobra. Sprawa komplikuje się nieco, gdy prawo do dokonania wyboru, mylone jest z prawem do bezkarnego błądzenia i braku konsekwencji źle dokonanych wyborów.

Pamiętam jak podczas dwóch lat studiów w Rzymie podróżowałem autobusami (ach, co to były za czasy) z Lublina do Rzymu, wzbogacając swoją wiedzę o świecie rozmowami z ludźmi, którzy często dzielili się różnymi „z życia wziętymi historiami”. Dodam, że był to czas, kiedy Czechy, Słowacja, Austria i Włochy zniosły obowiązek wizowy dla Polaków udających się w podróż turystyczną do tych krajów.

Zważając na fakt, że nie wszyscy umilali sobie kilkudziesięciogodzinną podróż rozmowami (inni woleli skomplikowaną substancję chemiczną powodującą czasami skrajnie odmienne reakcje), onegdaj zdarzyło mi się usłyszeć i taką historię, którą opowiedział mi kiedyś jeden z pasażerów.

Pewnego razu jeden z tych podróżnych, którzy bardziej wierzą w magiczną moc umilania podróży przez C2H5OH niż poprzez dialog z bliźnimi, poczuł się kiedyś dowartościowany zapewnieniami oficjalnego przekazu medialnego o tym, jak bardzo jesteśmy teraz poważani i dowartościowani przez Europę, która znosi nam wizy, daruje długi i zaprasza do siebie. Aplikując sobie więc wcześniej odpowiednią dawkę owej magicznej substancji, postanowił zademonstrować wszystkim w autobusie podczas kontroli na austriackiej granicy, jaką potęgą jesteśmy teraz w Europie. Kiedy austriacki pogranicznik podszedł do niego celem odebrania paszportu do kontroli, ten rzucił go ostentacyjnie na podłogę autobusu i dodając zmienionym bynajmniej nie z wrażenia głosem rzucił po polsku: „teraz jest wolność, jak chcesz, to sobie go weź!” Czy pogranicznik zrozumiał wówczas tę wiekopomną sentencję, tego nie umiem powiedzieć, ale zanim zabrał ze sobą ów paszport do kontroli, wrócił na posterunek po swojego kolegę, i razem z paszportem zabrali owego bohatera, chcąc zapewne dowiedzieć się, „co poeta miał na myśli”. Wyjaśniali sobie to zresztą wg relacji naocznego świadka ponad dwie godziny, a rozmowa musiała być niezwykle pasjonująca, skoro przez kolejne dwie godziny ów podróżnik godzien zapamiętania miał problemy z zajęciem swojego miękkiego siedzenia w nowiutkim Autosanie, którym podróżowali. Ot wolność, różne ma oblicza.

Jednym z nich, jest niestety oblicze, jakie nadała wolności Wielka Rewolucja Francuska ze swoją dewizą „żadnej wolności dla wrogów wolności”.

Kto zatem decyduje, czy jesteś przyjacielem czy wrogiem wolności? No chyba nie Ty czy ja. Tak też sprytnie, głosząc hasła wolnościowe, wprowadzono jednocześnie jej reglamentację, poprzez kuluarowe typowanie „wrogów wolności”. Dziś, ma się nieodparte wrażenie, że Kościół Katolicki do takich przez kogoś musiał zostać wytypowany, bo przecież nie tylko śmie głosić przykazania, w tym „nie zabijaj”, „nie cudzołóż” i „nie kradnij”, ale jeszcze zdarza mu się tu i ówdzie przestrzegać przed konsekwencją nie tylko doczesną ale i wieczną życia bez przykazań.

Dlatego też, najogólniej mówiąc, wolność jaką głosi Kościół, to nie wolność, gdzie teraz można przez nikogo nie niepokojonym „znów się śmiać”, a później również przez nikogo nie niepokojonym samotnie płakać, ale wolność, w której uprzedza się obdarowanego wolnością, że można i trzeba dostrzegać zarówno śmiejących się jak i płaczących, aby kiedyś można było zanosić się wręcz ze śmiechu i radości ze śmiejącymi się przez całą wieczność, począwszy od „przejścia granicznego pomiędzy ziemią a niebem”, bez konieczności „wyjaśniania sobie różnego rozumienia wolności na czyśćcowym posterunku”.

Wszystkim tym więc, którzy w imię wolności biją dziś w Kościół, a raczej w chrześcijaństwo i chrześcijańskie rozumienie wolności, próbując je zastąpić demoralizacją i swawolą, mówię ze spokojem. Do zobaczenia na „niebieskiej granicy”, a póki co

Googbye!

Znaki na życiowych drogach

SAMSUNG CSC

Proszę księdza, słyszał ksiądz że ….. (tu z roku na rok pojawiają się inne daty) będzie koniec świata? Zwykle odpowiadam wówczas krótko lecz prowokacyjnie, że w takie rzeczy wierzą tylko ci, którzy nie wierzą w Boga.

Skoro sam Pan Jezus mówi, że o owym dniu i godzinie nie wie nikt, a ktoś taką datę wyznacza, domyślam się, że z Ewangelią jest mu nie po drodze. Tym bardziej, że takie rewelacje zwykle nie opierają się na ewangelicznych znakach, które wedle słów Biblii mają poprzedzać powtórne przyjście Pana, lecz na różnych pogłoskach wypuszczanych co jakiś czas przez samozwańczych proroków.

Tak się jednak składa, że nie o końcu świata ten wpis zamierzam popełnić. Chcę napisać o znakach, które Pan Bóg daje nam każdego dnia, aby nam przesłać swoiste pozdrowienia z nieba.

Dziś sobota. Zwyczajowo na polskich parafiach dzień ślubów. Na dodatek zaś tak się składa, że poproszono mnie dziś także na wesele. Wcześniej więc wizyta w sklepie i wybór prezentu. Pierwszy raz trafiam, choć robię tam zakupy co czas jakiś, że nie ma kolejki. Jest okazja na krótką wymianę zdań z życzliwym sprzedawcą. Temat: kapłaństwo, i pierwsza „pocztówka z nieba”. Wspomnienia wspólnych znajomych księży, i spora doza ludzkiej życzliwości. Wbrew potocznym opiniom i „prasowym faktom”.

Czas więc iść dalej. Druga „pocztóweczka” przysłana prosto z nieba. Zegarek popędza, bo dzieci i młodzież z którą pracujemy, wpadała na pomysł, by zrobić „pożegnanie” starszemu koledze, który już jutro przestąpi seminaryjne mury. Chociaż tłumaczę, że to początek drogi, że za lat sześć jeśli Bóg pozwoli możemy się spotkać na mszy prymicyjnej, a może jeśli to nie jego droga, zaprosi nas kiedyś na swoje wesele. Słuchają, przytakują, lecz pośród codzienności, czasem gdzieś wbrew samym sobie, temu co nieraz słyszę w szkole na przerwach czy podczas katechez dostrzegam na twarzach bardzo poważne miny. Ktoś ukradkiem łzę otrze, ktoś inny się zamyśli. Jest jeszcze w ludziach szacunek dla kapłaństwa, jest jakaś nadludzka nadzieja, że wierny sługa Boży jest tym, co nas będzie prowadził do Bram Królestwa Bożego, że skoro Bóg wybiera, to jest to też jakiś znak czasów, że świat potrzebuje dobrych i świętych kapłanów, którzy się nie zniechęcą i którzy nieść będą wiarę, rozpalać nadzieję, dzielić się miłością.

Sobotnie popołudnie. Śluby, i kolejne „pocztówki”. Trafiam do swojej byłej parafii. Zamieniam zdań kilka z proboszczem. Widzę, ile się pozmieniało choćby w wystroju kościoła przez ostatnie lata. Kończąc, jadę prawe na sygnale do swojej obecnej parafii, bo tam też czekają nowożeńcy, którym obiecałem, że ja pobłogosławię ich miłość i małżeństwo. Powoli nadchodzi wieczór. Kolejne obowiązki, aż wreszcie wsiadam w moje „ferrari” i jadę na wesele. Rzadko bywam na takich przyjęciach, choć są sytuacje, i nade wszystko są ludzie,  którym odmówić spędzenia wspólnie godziny na podzielenie się ich radością, byłoby niewdzięcznością.

Spotykam starych znajomych. Jednych po kilku miesiącach, innych po kilku ładnych latach. Podchodzą, darzą uśmiechem. Mówią co się zmieniło. Człowiek pośród ludzi, nie jak czasami chciałyby niektóre media – trędowaty pośród zdrowych od którego trzeba i należy uciekać. Może to niewiele, może zwykłe zmęczenie po ciężkim tygodniu i wielu trudnych sprawach. W każdym razie czas leci. Dzieciom i księżom pora wracać do domu. Siadam przed komputerem raz jeszcze przeglądam bloga, czytam komentarze i w geście wieczornej modlitwy dziękuję Bogu i za Was. Tych, którzy czytacie, tych, którzy komentujecie, nawet jeśli nam trzeba rozmawiać i sporo sobie wyjaśnić. Dzięki Wam, że jesteście! Pan Bóg Was przysyła, a ja może troszkę na wyrost, chciałbym Was traktować jak „Bożą pocztówkę”. Bo kapłan jest z ludzi wzięty, i dla ludzi dany…

Pecunia non olet, czyli o pieniądzach w Kościele

IMG_0040

Pecunia non olet – pieniądze nie śmierdzą, mawiali starożytni Rzymianie, a współcześni ludzie, nie posługujący się już łaciną, wszystko jedno czy biegli w znajomości historii owego Imperium, czy też niepotrafiący wymienić nawet jednego imienia spośród historycznych cesarzy Rzymskich, biedni czy bogaci zdają się nie kwestionować tego porzekadła.

Zanim jednak wgryzę się w temat, pozwolę sobie przytoczyć scenkę – zresztą nie jedyną – w tym dzisiejszym wpisie, której sam bylem jednym z bohaterów. Otóż pewnego razu w Bazylice Świętego Piotra (gdzie w młodości pracowałem dorabiając nieco do stypendium) moją uwagę przykuła grupka mężczyzn, żywo dyskutująca o czymś w pobliżu jednego z konfesjonałów. Przechodząc obok nich zostałem zagadnięty pytaniem, które stawiają przedszkolaki wzięte pierwszy raz do kościoła.

– „Che cosa ??” Czyli „Co to jest?”

Zapytał jeden z nich wskazując na konfesjonał. A jako że młodość ma swoje prawa i człowiek dopiero z czasem zaczyna pojmować, że odpowiadanie pytaniem na pytanie nie jest oznaką kunsztu konwersacji, bez wahania zagadnąłem, czy mój rozmówca jest katolikiem. Okazało się, że owi panowie to wyznawcy Allaha. Zacząłem więc zwięźle i krótko tłumaczyć, że to jest miejsce, gdzie siedzi kapłan, a wierni, którzy chcą zmienić swoje życie na lepsze, podchodzą, wyznają swoje winy, kapłan zaś w imieniu Boga odpuszcza im je, udzielając rozgrzeszenia. Dumny z siebie, że pomogłem braciom po linii Abrahama zrozumieć nieco lepiej rzymski katolicyzm, zupełnie dałem się zaskoczyć kolejnym pytaniem:

– „Ile on tak przeżyje?” Zapytał ów muzułmanin w średnim wieku.

– „Scusa, ma non capisco” – „przepraszam, nie rozumiem” odparłem.

– Ile żyje taki kapłan, jak go zamkniecie w tym konfesjonale.

Okazało się, że spadkobiercy uczniów Proroka wyobrażali sobie, że kapłan zamyka się w konfesjonale na zawsze. No bo przecież jak ofiara to ofiara. Muzułmanom czego jak czego ale świadomości poświęceń i ofiary nie można odmówić

Tutaj też pozwolę sobie na czasowy przeskok o dwadzieścia lat i opowiem o drugiej scence, rodem z kancelarii parafialnej.

Otóż starsza pani wchodząc już od drzwi oznajmia głośno, że przyszła zamówić intencję mszalną. Biorę więc księgę intencji, sprawdzam terminy, proponuję najbardziej dogodny, po czym słyszę grzeczne, ale stanowcze:

– Ile, proszę księdza?

Odpowiadam krótko.

– Proszę Pani, to jest ofiara.

– No ale ile, bo to sąsiadka mnie prosiła?

Tłumaczę więc cierpliwie i grzecznie, że ofiara to jest ofiara, i skoro jest tak miła, że chce usłużyć sąsiadce, może ją zapytać ile chce ofiarować i tyle zostawić. Niestety, jak mawiali starożytni, niekoniecznie Rzymianie, tłumaczyć cokolwiek w tym przypadku, to jak grochem o ścianę słyszę znów „ILE?”

A jako że i ja potrafię być stanowczy, i staram się wyjaśnić co tom jest ofiara, kładzie więc owa pani banknot  mówiąc, że to nie jej, więc ona nie wie. Dopytuje więc, czy chce zostawić mniej, wtedy wydam do sumy, którą chce ofiarować. I tu znów, jak mówią tym razem współcześni: „surprise”. Zanim zdążyłem zadać kolejne pytanie, wyciągnąć rękę po banknot lub powiedzieć  „Bóg zapłać za ofiarę” kobieta mierzy mnie wzrokiem i pyta dziwnym tonem:

– A słyszał ksiądz, co mówi Ojciec Święty, Franciszek?

Mea culpa, nie wytrzymałem i grzecznie ale stanowczo odpowiadam.

– Owszem, słyszałem i czytałem i to nawet całą wypowiedź Ojca Świętego, a nie tylko wyrwane z kontekstu zdania, z rozkoszą uroczych manipulatorów powtarzane przez media. Kobieta spochmurniała, zostawiła banknot i wychodząc z kancelarii rzuciła na odchodne:

– No wie ksiądz, ja też nie jestem za tym, bo ksiądz też musi z czegoś żyć i coś jeść… To ja powiem sąsiadce, że tyle teraz trza dać, bo tyle wszyscy dają…

Cóż za wyrozumiałość?! Domyśliłem się tylko, że chodziło o to, aby ofiara była ofiarą, a w wolej manipulacji, przepraszam „interpretacji”
mediów najlepiej, żeby jej wcale nie było.

Niestety kobieta wyszła i nie było już czasu na dalsze tłumaczenia słów Ojca Świętego, a mnie przypomniał się właśnie opisany wcześniej epizod z młodości zakończony niezrozumiałym pytaniem: „Ile on tak przeżyje w tym konfesjonale”?

Zastanawiam się tylko, jak pogodzić w tych trudnych i kryzysowych czasach oczekiwania, by nie oczekiwać żadnych ofiar, a coraz więcej dawać. Z siebie i od siebie. Wiem, że są ludzie, dla których złotówka, to kwestia śniadania dla dzieci, i wówczas, trzeba mieć wyobraźnię miłosierdzia, ale wiem też, jak bardzo wszyscy – duchowni i świeccy ponosimy porażkę gubiąc postawę ofiary. Są posługi, gdzie nie ma żadnych ofiar, a jeszcze trzeba np. na cmentarz dojechać. Samochodem, a jak wysiądzie samochód, to taksówką, bo układ obowiązków i godzina posługi wyklucza oczekiwanie na komunikację miejską. Ale są też takie, których hojność wynagrodzi w dwójnasób poniesioną wcześniej ofiarę. Bo ofiara, to cząstka siebie. To rezygnacja z czegoś, motywowana szlachetnym celem. Ile jednak można przeżyć w ogóle nie oczekując ofiar, jak chciałyby ostatnio niektóre media? Nie wiem. Pewnie tyle samo, gdyby kapłan zamykał się w konfesjonale niczym w bunkrze głodowym służąc wiernym bez jedzenia i picia, póki nie opadnie z sił.

Mentalność urzędniczo bazarowa wkroczyła w życie wielu z nas. Duchownych i świeckich. Towar i zapłata. Usługa i gratyfikacja… Tylko gdzie w tym wszystkim jest Ewangelia i Jezusowe: „Gdy do jakiego miasta wejdziecie jedzcie i pijcie co wam podadzą, bo zasługuje robotnik na swoją zapłatę.”? Całe szczęście, że napisane jest też: „Nie troszczcie się zbytnio o jutro, bo dosyć dzień ma swojej biedy”. Tego doświadczałem i wciąż doświadczam, Bo Pan jest moim Pasterzem… I za to Bogu dzięki!

List od Pana Boga

SAMSUNG CSC

Król Salomon stanął kiedyś przed nie lada dylematem. Dwie matki i dwoje dzieci. Niestety jedno martwe. Pokłóciły się, do której należy żyjące niemowlę. Król miał zawyrokować. Zdecydował, że należy przeciąć mieczem żyjące dziecko i każdej z kobiet dać po połowie. To sprawiło, że jedna z nich natychmiast wycofała się ze sporu i zaczęła prosić króla, aby żyjące dziecko oddać tej drugiej kobiecie. Jakie musiało być jej zdziwienie, gdy król nie tamtej, ale właśnie jej nakazał oddać żyjące dziecko, mówiąc. Ona jest jego matką, bo na go kocha… Oto Salomonowy wyrok.

Wyrokowanie w ludzkich sprawach jest rzeczą niezwykle trudną. Co więc w takim razie powiedzieć o wyrokowaniu w ludzkich sumieniach? Przyznam, że do niniejszego wpisu zainspirował mnie komentarz zamieszczony pod wczorajszym postem. Oto jego fragment: „Jak Kościół, w którym jest coraz więcej zła ma przybliżyć nam Boga? (…) Jak mam wierzyć ze świadomością tego wszystkiego we własne słowa kiedy przeciwnikom Kościoła mówię, że jest dobry?”

Wiem, że w tych niewielu zdaniach nie znajdę salomonowego rozwiązania, jak dać odpowiedź na tak poważne pytania, ale liczę na to, że uda mi się rzucić nieco światła na sprawę grzechu w Kościele. Tak, grzechu, bo Kościół jest zarazem grzeszny i święty. Święty świętością Chrystusa, Odwiecznej Miłości Ukrzyżowanej i Zmartwychwstałej. Świętością, którą najwięksi nawet święci mogli jedynie naśladować, uczyć się jej i do niej dorastać. Grzeszny natomiast, bo jest wspólnotą grzeszników. Ludzi, którzy chcieliby być lepsi, ale popełniają błędy. Istot, które wiedzą co dobre, a mimo to wybierają zło. Czasem wyjątkowo upadlające i krzywdzące zło, ale przecież dobrego zła nie ma.

W tym świecie tak pełnym zła, wielu tęskni za dobrem. Pragnie choć na chwilę spocząć w jego cieniu i zaznać choć minimum pewności w tym niepewnym świecie. Stąd gorycz rozczarowania i ból duszy, gdy posłaniec mający nieść nam „list miłosny od Boga” żyje tak, jakby sam w tę miłość i to przesłanie nie wierzył. Powodów takich postaw jest pewnie tyle, ilu grzeszników. O tym innym razem. Czy jednak list od Ukochanego (Boga w Trójcy Świętej Jedynego), który mnie kocha nad życie ma być mniej wart, bo dostarczył go niegodny listonosz?

Tu właśnie zaczynają się problemy współczesnego świata – świata manipulacji i kompromisów. No bo jak to? Pedofilia jest zła, gdy tej ohydnej zbrodni dopuszcza się człowiek kościoła, a za chwilę jest co najmniej neutralna, bo dopuścił się tego aktu reżyser o znanym nazwisku, a jeszcze za chwilę dobra, bo postulat legalizacji współżycia z dziećmi jeszcze do niedawna był głoszony przez wielu lewackich aktywistów, a w nie tak odległym europejskim kraju legalnie działały partie domagające się legalizacji tego procederu?

Tu właśnie przy całej grzeszności człowieka, w tym kapłana, odnajdujemy świętość Kościoła i niezmienną naukę Mistrza z Nazaretu. Bo to On, nie dzieląc ludzi na równych i równiejszych mówi: „ktokolwiek zgorszyłby jedno z tych maluczkich, temu lepiej byłoby kamień młyński u szyi uwiązać i w morze rzucić.” To Kościół pomny swej grzeszności, jako jedyna wspólnota na świecie co dnia powtarza „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”, ale robi to nie po to, aby zaniechać głoszenia Ewangelii, lecz po to aby do ideałów tego miłosnego listu od Boga co dnia dorastać. Nawet, jeśli ten „list miłosny zwany Ewangelią” czasem dostarcza nam niegodny „listonosz”…