Co znaczy słowo łaska? Kiedy używamy popularnego skrótu „bez łaski”? Życie pokazuje, że stosujemy go dość często. Na ogół ludzie nie lubią, kiedy ktoś „robi im łaskę”. „Jak masz mi robić łaskę, to daruj sobie!” „Nie chcę twojej łaski!” Można by wręcz powiedzieć, niech pierwszy rzuci kamień, komu nie zdarzyło się użyć tych zwrotów? Kiedy tylko możemy sobie dać radę bez czyjejś „łaski” zdecydowanie wybieramy takie rozwiązanie.
Zastanawiające jest, że w tym samym czasie, kiedy mamy do czynienia z księdzem w kancelarii parafialnej, lubujemy się w używaniu sformułowania „co łaska”. Pisałem już kiedyś na tym blogu, że to zwrot wyjątkowo niefortunny, zaczerpnięty z zakonów żebraczych. Przecież odprawiając mszę, spowiadając, idąc do chorego, ucząc katechezy nikomu ŁASKI nie robię. Czemu więc tak wielu lubuje się wręcz w zaznaczaniu, że cokolwiek złożą na ofiarę, to jest z ich łaski? Zwrotem, który ma mocne chrześcijańskie uzasadnienie jest natomiast słowo „ofiara”. Ofiarujemy swoje życie Bogu. Ofiarujemy czas dla zbawienia dusz. Rodzic ofiaruje, poświęca, swoje najlepsze lata na wychowane dzieci. Wszytko dlatego, że Bóg sam ofiarował nam Siebie i uczy nas samych siebie składać w ofierze.
Tutaj jednak dochodzimy do wątku jeszcze ciekawszego, którego nie poruszałem na blogu. Kościół, salka katechetyczna, szkolna klasa. Ile to w życiu sytuacji, gdzie ktoś przychodzi, mimo, że nie musi (Polska to ponoć jeszcze wolny kraj) i zachowuje się, jakby robił łaskę księdzu, katechetce, rodzicom. Ostentacyjne okazywanie braku zainteresowania, zajmowanie się wszystkim, tylko nie tym czego w aktualnej chwili się od nas wymaga, prowokuje raz po raz to samo pytanie. Takie samo, jakie Jezus postawił Judaszowi, gdy ten przyszedł go wydać: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. Zresztą który nauczyciel nie doświadczył czegoś podobnego?
Zresztą takich sytuacji nie brakuje też w dorosłym życiu. Ilu to spotykamy w życiu ludzi, niestety znajdują się pośród nich też duchowni, którzy faktycznie wypełniając swoje obowiązki zachowują się, jakby wszystkim wyświadczali łaskę?
Tymczasem łaską jesteśmy obdarowani z nieba. Tylko Bóg wyświadcza nam łaskę, dając nam miłość, na którą nie zasłużyliśmy. To on nas poucza, że jeden jest nasz Pan w niebie, a my wszyscy braćmi i siostrami jesteśmy. Stąd też, czy cokolwiek dobrego nie uczynilibyśmy drugiemu, możemy jeszcze nazywać łaską?
Katecheza pośród moich licealistów jak zwykle dostarcza powodów do przemyśleń. Stąd powtarzając się po raz kolejny przytoczę twierdzenie, że katecheza w szkole ma wielkie znaczenie nie tylko dla uczniów, ale także dla katechetów. Nie tylko my uczymy dzieci i młodzież, ale uczymy się także od nich. Obserwujemy ich świat, próbujemy im i sobie odpowiedzieć na stawiane przez katechizowanych pytania. A oto kilka słów o jednym z nich.
Zadanie było dość niekonwencjonalne. Aby lepiej porozmawiać o tym, jak wypowiedziane przez Maryję „Tak” wpłynęło na jej relacje z Józefem, otoczeniem i Panem Bogiem poprosiłem, aby uczniowie klas drugich Liceum spróbowali w ciągu pięciu minut, na lekcji, napisać wpis do pamiętnika, jaki mogłaby wg nich zrobić Maryja, gdyby prowadziła pamiętnik. Innymi słowy, co mogła czuć i o czym myśleć po zwiastowaniu.
Gdy już klasa zdążyła głośno wyrazić swoją dezaprobatę dla zadania, merytorycznie pierwsi odezwali się chłopcy. To może my spróbujemy się postawić w roli św. Józefa, i zrobimy taki wpis, wczuwając się w to, co myślał i robił św. Józef, gdy dowiedział się, że jego narzeczona jest w ciąży? „Niech piszą, żeby nie było, że my tu jakieś gender wprowadzamy…”, dodały z uśmiechem moje uczennice. Stwierdziłem, że w sumie to dobry pomysł. Niech piszą.
Sprawa nie była jednak taka prosta, bo już za chwilę i to w obu klasach panowie mają ten sam problem. „Ale, Proszę Księdza. Czy to ma być dzisiejszym językiem?”. Patrzą się na mnie i śmieją się w głos. Znam moich uczniów. Domyślam się, co im chodzi po głowie. „Panowie, ale św. Józef był prawym człowiekiem. Nie pomyśleliście, że być może nawet nie używał takich słów?!”, próbuję ratować sytuację. Słyszę jednak. „No co Ksiądz? Niech sobie ksiądz wyobrazi. Ma ksiądz narzeczoną, między wami nic nie było, a ona przychodzi, i mówi: „jestem w ciąży”. No co można innego powiedzieć w takiej sytuacji?”. Hm. W moim słowniku nie posługuję się nigdy wulgaryzmami. W tej jednak chwili patrzę na śmiejących się moich uczniów i chyba mimo pozornie śmiesznej sytuacji, zaczynam dostrzegać wagę problemu; i to bynajmniej nie chodzi już o samo zubożenie naszego codziennego słownictwa.
Problem idzie chyba nieco dalej i konkretyzuje się pytaniem, co to znaczy być mężczyzną w dzisiejszych czasach? Jak jest dziś postrzegana męskość? Czy w tym wizerunku mężczyzny, zwłaszcza w relacjach z kobietą, jest miejsce na wrażliwość, opanowanie, poskromienie emocji, nawet w sytuacjach, gdzie nie wszystko da się zrozumieć? Św. Józef też nie rozumiał, co ma znaczyć sytuacja, w której się znalazł. Po ludzku w tamtej chwili nie wyobraża sobie poślubienia kobiety, która nosi nie jego dziecko, ale z drugiej myśli, aby ocalić jej życie. Ona jest wciąż dla niego ważna i ją kocha. Tylko sytuacja przerasta go. Nie jest w stanie jej zrozumieć. I wówczas Pan Bóg przychodzi z pomocą. Ale dopiero wtedy, gdy on, w tamtej konkretnej sytuacji zrobił co mógł. Zdecydował chronić zwój honor, ale jednocześnie ocalić życie Maryi.
Co robi dzisiejszy mężczyzna, gdy przerasta go sytuacja? Gdy życie wymaga od niego zbyt wiele? Odpowiedzi jest tyle, ilu mężczyzn postawionych w takich lub tym podobnych sytuacjach. Dobrze jednak by było, aby budować wzór męskości na przykładzie św. Józefa, a nie obraz św. Józefa w oparciu o współczesny stereotyp męskości.
Ferie dobiegły końca. Do wakacji pozostało już tylko 144 dni. Powrót do szkoły po dłuższej przerwie pozwala czasem na spojrzenie zarówno na swoją pracę jak i na otaczających nas ludzi z lekkiego dystansu, choć może bardziej właściwym słowem byłoby napisać z nieco innej perspektywy. W szóstej klasie wracamy do niezwykłego filmu „Podaj dalej”. Klasa obserwuje zmagania młodego bohatera, który uwierzył, że może zmienić świat. W tym ten, który go otacza. Swoich najbliższych, kolegów, nauczyciela…
Ja korzystam z okazji i obserwuję klasę. Przychodzi mi do głowy pytanie, ilu wśród moich uczniów mam takich Trevorów, którzy marzyli kiedyś o innym świecie i zanim na dobre weszli w dorosłe życie już zrezygnowali i się poddali? Czy idąc do pracy z ludźmi zwłaszcza z dziećmi, zastanawiamy się czasem jak wygląda ich „wielki mały świat”? Coraz więcej mówi się o indywidualizacji nauczania, coraz bardziej modyfikuje się programy nauczania, ale coś mi mówi, że człowiek coraz bardziej pozostaje samotny w swoim „małym wielkim świecie”, i bez względu na to czego się uczy i jak poznaje świat pomiędzy sferą teorii a praktyką coraz bardziej powiększa się przepaść.
Podobnie dzieje się z naszym życiem religijnym. Ile to razy uczniowie mający wiedzę na bardzo dobry lub wręcz celujący zupełnie pozostają na uboczu życia religijnego. Nie modlą się, nie spowiadają prawie w ogóle nie chodzą do Kościoła. Gdzie popełniamy błąd? Czy może mają rację ci, którzy mówią, aby skupić się tylko na meritum naszej pracy, mechanicznie, żeby nie powiedzieć rutynowo, wykonywać to, czego się od nas oczekuje, a co do reszty uznać, że przecież świata nie zmienimy i zwyczajnie nie przejmować się „małymi światami” innych ludzi?
Chyba do tego zmierza świat, w którym zdobycze techniki z jednej strony dają nam możliwość połączenia się z ludźmi na drugim końcu świata, rozmowy audio i video, a z drugiej zamykają nas samych w naszych „małych światach”, odgradzają od tych, którzy żyją obok nas, co sprawia, że zamykamy się w sobie i żyjąc obok siebie, przybieramy niczym w internecie różne awatary, będąc czasem dla samych siebie zagadką i tajemnicą. Oto dylematy na czas drugiego semestru Anno Domini 2014. Choć daleko im do Hamletowskiego „to be or not to be” to jednak warto chyba czasem się nad nimi zastanowić.
Pewna pani, wyjątkowo bojąca się „gości z zaświatów” zmuszona była co jakiś czas, celem skrócenia sobie drogi wracać z pracy do domu przez sam środek cmentarza. Starała się jednak zawsze przechodzić przez ów cmentarz razem z kimś, najlepiej z jakąś koleżanką. Pewnego razu jednak bardzo się jej spieszyło, a nie było nikogo, kto mógłby dotrzymać jej kroku. Stoi więc przed bramą, waha się, ale pośpiech okazuje silniejszy od strachu. Wchodzi i z mocno bijącym sercem, prawie biegiem mknie przez osnutą mrokiem nekropolię. Wtem wyłania się jej postać starszego pana, spacerującego sobie pomiędzy alejkami. Podbiega do niego i pyta, czy mógłby dotrzymać jej kroku w drodze do domu. Staruszek uśmiechnął się, chętnie wyraził zgodę i zaczął towarzyszyć kobiecie w jej nocnej przeprawie przez cmentarz. Kiedy tylko lekko ochłonęła, zaczęła dziękować przygodnemu nieznajomemu, dodając na koniec: „Wie Pan, bo ja się bardzo boję duchów”. Staruszek uśmiechnął się lekko, spojrzał na ową panią i skomentował krótko: „Hm, za życia ja też się bałem…” Z pozoru niegroźny żart omal nie przyprawił kobiety o zawał serca, ale cóż, różni ludzie mają różne poczucie humoru.
Tak się jednak składa, że ostatnimi czasy wielu moich rozmówców porusza temat życia po śmierci, duchów, zjaw i innych rzeczy z tym związanych. Co na ten temat mówi wiara katolicka?
Otóż trzeba rozróżnić wiarę w istnienie duszy nieśmiertelnej i życia po śmierci, od dziecięcej wiary w duchy, które postrzegane bywają jako postaci przebrane w prześcieradło ze świecą w ręce.
Kościół uczy, że człowiek jest jednością duszy i ciała. Redukowanie go tylko do ciała lub tylko do duszy nazywane jest błędem antropologicznym. Dusza nieśmiertelna stwarzana jest bezpośrednio przez Boga w momencie, gdy pojawia się (poczyna) nowy człowiek. Dusza nie jest czymś dziedziczonym w DNA, nie jest jakimś organem, stanem umysłu czy częścią mózgu. Raz stworzona, nigdy nie umiera, po śmierci może egzystować samodzielne bez ciała zaznając już chwały nieba, czyśćcowego dorastania w miłości lub potępienia w piekle, lecz na końcu świata na nowo połączy się z ciałem, aby człowiek który będąc „jednością duszy i ciała” poszedł za Bogiem, w duszy i ciele przeżywał radość nieba, oraz, ten, który w duszy i ciele na zawsze odrzucił Boga, w duszy i ciele przyjął konsekwencję swego wolnego, ostatecznego wyboru.
No dobrze, ale co z tymi zjawami, spotkaniami z bliskimi, którzy już umarli, wywoływaniem duchów itp.?
Zacznę od tego ostatniego. Jest ono z całą surowością potępione przez Pismo Święte. Łamanie tego zakazu może spowodować przykre konsekwencje. Zamiast przywoływanej duszy, chętnie zjawi się demon, który naopowiada nam tyle bzdur, że może to w zupełności wystarczyć do zniszczenia sobie życia. Doczesnego i wiecznego. Poza tym, wszelka ingerencja w spokój tych, którzy są już po tej drugiej stronie życia, traktowana jest, jako próba panowania nad czasem i światem, będącym w wyłącznym władaniu Boga. Powiedzą niektórzy, gdybyśmy jednak zobaczyli, porozmawiali, na pewno byśmy uwierzyli. Czyżby? Jezus Chrystus jest tym, który „był umarły a ożył”. Jest Tym, który „ma klucze śmierci i Otchłani”, a mimo to jest tylu ludzi, którzy mu nie wierzą. Sam Jezus w przypowieści o Bogaczu i Łazarzu mówi: „mają Mojżesza i Proroków. Niech ich słuchają. Jeśli ich nie słuchają, to choćby kto z umarłych do nich poszedł, nie uwierzą.” Inny zaś piękny biblijny tekst opisuje Króla Dawida, który pości i umartwia się, chcąc wybłagać u Boga darowanie życia swemu synowi. Kiedy jednak dziecko umiera wstaje, przywdziewa królewskie szaty i żąda posiłku. Na pytanie sług co znaczy jego postępowanie odpowiada: „Dopóki dziecko żyło, pościłem i płakałem, gdyż mówiłem sobie: „Kto wie, może Pan nade mną się ulituje i dziecko będzie żyło?” Tymczasem umarło. Po cóż mam pościć? Czyż zdołam je wskrzesić? Ja pójdę do niego, ale ono do mnie nie wróci”. (2Sm 12,22-23). Co więc z opowieściami o ukazujących się zmarłych, proroczych snach i upomnieniach płynących z „tamtego świata”?
Wynika z tego, że nie mamy ani prawa ani możliwości aby kontaktować się z tymi, których kocahliśmy, a nie ma ich już pośród nas, poza jednym wyjątkiem. Prawda wiary o świętych obcowaniu mówi nam że „Wierzymy we wspólnotę wszystkich wiernych chrześcijan, a mianowicie tych, którzy pielgrzymują na ziemi, zmarłych, którzy jeszcze oczyszczają się, oraz tych, którzy cieszą się już szczęściem nieba, i że wszyscy łączą się w jeden Kościół; wierzymy również, że w tej wspólnocie mamy zwróconą ku sobie miłość miłosiernego Boga i Jego świętych, którzy zawsze są gotowi na słuchanie naszych próśb”. (KKK 962)
Dlatego też nasza tęsknota za bliskimi, ich brak, sytuacje, które nam ich przypominają winny skłaniać nas do ofiarowania za nich modlitwy, drobnych umartwień i aktów miłosierdzia. Oprócz tego, korzystajmy ze wstawiennictwa świętych, ofiarujmy chętnie modlitwę za dusze czyśćcowe, nigdy zaś nie ulegnijmy pokusie sięgnięcia do magii, okultyzmu czy spirytyzmu.
Poza tym warto pamiętać, że Bóg mam nieograniczoną moc. Może pozwolić na taką „interwencję” z „Tamtego Świata”, ale z całą pewnością nie po to, aby straszyć nielubianego sąsiada, czy młodszą siostrę. Nasza tęsknota za zmarłymi często skłania nas do wypatrywania takich znaków. Skłonni jesteśmy wówczas jeszcze bardziej aby rzeczom lub zjawiskom niewyjaśnionym nadać własną interpretację. Pamiętając o nich w modlitwie, warto pamiętać także o tym, co mówi Pismo Święte: „Tylko do chwili pogrzebu niechaj trwa smutek, bo życie udręczone – przekleństwem dla serca. Nie oddawaj smutkowi swego serca, odsuń go, pomnąc na swój koniec. Nie zapominaj, że nie ma on powrotu, tamtemu nie pomożesz, a sobie zaszkodzisz. „Pamiętaj o moim losie, który będzie też twoim: mnie wczoraj, tobie dzisiaj”.Syr 38,19-22
„Wtedy pojawił się lis. – Dzień dobry – powiedział lis. – Dzień dobry – odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł. – Jestem tutaj – posłyszał głos – pod jabłonią! – Ktoś ty? – spytał Mały Książę. – Jesteś bardzo ładny… – Jestem lisem – odpowiedział lis. – Chodź pobawić się ze mną – zaproponował Mały Książę. – Jestem taki smutny… – Nie mogę bawić się z tobą – odparł lis. – Nie jestem oswojony. – Ach, przepraszam – powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: – Co znaczy „oswojony”? – Nie jesteś tutejszy – powiedział lis. – Czego szukasz? – Szukam ludzi – odpowiedział Mały Książę. – Co znaczy „oswojony”? (…)
– Jest to pojęcie zupełnie zapomniane – powiedział lis. – „Oswoić” znaczy „stworzyć więzy”. – Stworzyć więzy? – Oczywiście – powiedział lis. – Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie. (…)
Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu. – Proszę cię… oswój mnie – powiedział. – Bardzo chętnie – odpowiedział Mały Książę – lecz nie mam dużo czasu. Muszę znaleźć przyjaciół i nauczyć się wielu rzeczy. – Poznaje się tylko to, co się oswoi – powiedział lis. – Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie! – A jak się to robi? – spytał Mały Książę. – Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej… Następnego dnia Mały Książę przyszedł na oznaczone miejsce. – Lepiej jest przychodzić o tej samej godzinie. Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony: poznam cenę szczęścia! A jeśli przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł się przygotowywać…
Dziś pierwsza niedziela adwentu – czasu oczekiwania. Zresztą za kilkadziesiąt minut minie bezpowrotnie, jak tysiące innych minut, godzin, dni, miesięcy i lat. Co je różni? Co sprawia, że jedne chwile czasem liczone w sekundach, zapadają nam w pamięci do końca życia i wspominać je będziemy jako niepowtarzalne i niepodobne do innych, inne zaś umykają bezpowrotnie, będąc podobne do tysięcy innych chwil, na których nam nie zależy?
Przeglądam katechezę dla Liceum, którą mam jutro dokończyć. Mówi o miłości i ludzkiej płciowości. Na stole, mimo późnej godziny kusi mnie kawałek dobrego placka, a w głowie zaczynają kołatać się słowa piosenki Anity Lipnickiej – „Historia jednej miłości”
„Jak to być mogło,że Ona i On Razem przez tyle lat Żyli nie z sobą lecz całkiem obok No jak jak to się mogło stać No jak”
Wtem przychodzi mi do głowy pewna refleksja. Miłość, ta prawdziwa, jest jak dobre ciasto. Starannie dobrane proporcje, odpowiednia temperatura pieczenia i czas. Taaak. Czas jest tutaj nie do przecenienia. Wie o tym każdy, komu zdarzyło się choć raz w życiu zbyt wcześnie otworzyć piekarnik. Zdarza się przecież że mieszamy ze sobą odpowiednie proporcje, najlepiej wyselekcjonowane składniki, prawidłowa temperatura pieczenia a na koniec zakalec. Dlaczego? Zabrakło czasu. Ktoś zbyt wcześnie chciał skonsumować rozkoszny kawałek, który kusił go przez szybę piekarnika a powinien był wciąż jeszcze tam pozostać. Teraz można go nawet tam z powrotem włożyć, można próbować piec jeszcze przez długi czas. Można nawet obarczyć winą tego, kto dał nam taki przepis, ale to, co się stało, już się nie odstanie. Zabrakło czasu oczekiwania. Zamiast rozkosznego kawałka wyszedł niesmaczny, nieudany placek, który już nigdy nie ucieszy niczyjego podniebienia, nie wzbudzi niczyjego zachwytu obnażając jedynie oblicze ludzkiej niecierpliwości.
Podobnie jest z miłością. Oczekiwanie pozwala dorosnąć. Matka, która czeka na dziecko (nota bene przykład podany mi przez moich uczniów) dorasta przez dziewięć miesięcy do bycia matką. Uczy się kochać swe maleństwo, chroniąc go swoim ciałem i przygotowując się na chwilę, kiedy weźmie go w ramiona, utuli i spojrzy głęboko w jego oczy mówiąc: „kocham cię”…
Czy nie czymś podobnym ma być czas narzeczeństwa, gdzie choć zwłaszcza w dzisiejszych czasach istnieje silna pokusa, by „sięgnąć po swój kawałek placka” zanim się powie sakramentalne „TAK”, musi istnieć jeszcze silniejsza świadomość, że warto i trzeba zaczekać, bo przecież mamy delektować się sobą nie tylko przez chwilę, ale przez resztę naszego życia i nasza miłość ma pozostać po kres naszych dni wybornym ciastem, kuszącym wciąż swoją wonią i świeżością i nie może w żadnym wypadku mieć smaku zakalca, gdyż takie ciasto po skosztowaniu odrzuca się od siebie. Nawet, jeśli -by nie robić częstującemu nas przykrości- przełknie się pierwszy kawałek, na drugi nie damy się już namówić.
Po co więc narzeczeństwo? Powróćmy do Małego Księcia: „Czas oczekiwania”, to czas „oswajania”. Kogoś i siebie z nową rolą, a jakiej stawia nas przejście z przyjaźni do miłości. To czas dorastania w miłości i do zadań, które niesie miłość. Czas, kiedy można i trzeba pokochać jeszcze bardziej i mocniej, aby ta czy ten, którzy mają być mężem czy żoną byli inni, niż tysiące mijanych co dnia innych ludzi.
Podobnie, jak z rozpoczętym prawie dobę temu adwentem. Ma sprawić, że czekając na Boże Narodzenie jeszcze bardziej pokochamy tego, Który Był, Który Jest i Który Przychodzi. Który ma być dla nas inny, niż tysiące innych istot mijanych każdego dnia w przelocie ulotnych chwil. Jeśli wykorzystamy dobrze ten czas oczekiwania, tak się stanie. Wówczas Święta będą eksplozją radości, spotkaniem z oczekiwanym Ukochanym, a nie konsumpcją kolejnych placków, stawiającą nam życiowe pytanie, czy nasza miłość do Boga oby nie jest o smaku zakalca…
„W stepie szerokim, którego okiem, Nawet sokolim nie zmierzysz. Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa, Pieśni o małym rycerzu!
Choć mały ciałem, rębacz wspaniały, Wyrósł nad pierwsze szermierze. I wieki całe będą śpiewały, Pieśni o małym rycerzu!
Ty, któryś w boju i Ty, coś w znoju, I Ty, co liczysz i mierzysz. Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa, Pieśni o małym RYCERZU!”
Któż ze starszego pokolenia nie zna „Pieśni o małym rycerzu”? Przykład Pana Michała był czytelnym przekazem, co znaczą honor, męstwo, odwaga, szacunek dla kobiety i inne cnoty godne naśladowania, określane przez całe wieki mianem rycerskiej postawy.
Współcześnie zbłąkani rycerze przypominają raczej pobite wojsko, które przestało wierzyć w moc swojego oręża. Trudności, z jakimi sobie bezbłędnie radzą, to pokonywanie kolejnych poziomów gier dostępnych na smartfonach czy facebooku. Nawet współczesnych szybkich rumaków poszukują już nie pośród prawdziwych, cenionych aut, lecz prześcigają się w umiejętnościach osiągania zawrotnych prędkości na …najnowszej, pirackiej wersji „Need for speed’a”.
Młodzi zbłąkani rycerze „z mojej bajki”, wychowani już nie na przygodach dzielnego „Pana Michała” walczącego w obronie najszlachetniejszych spośród ludzkich wartości, lecz na „Harrym Potterze” też często nie wiedzą po której właściwie są stronie. Duma z twardego charakteru zostaje przecież zastąpiona dumą z „twardej głowy”, a miecz dzierżony w dłoni ku obronie Ojczyzny, Praw Boskich i białogłów dawno zastąpiły już dumnie uwieczniane na facebookowych „fotkach” butelki i puszki z różnymi gatunkami „chmielowych wonności”.
Idąc więc pomiędzy blokami, spoglądając na „giermków” z podstawówek, którym męskość kojarzyć się będzie jedynie z prymitywną, wulgarną emanacją własnej płciowości, zasadnym staje się pytanie, kto pospieszy na ratunek „skrzywdzonym księżniczkom” uwięzionym we współczesnych wieżach niemocy i nihilizmu?
Pewien chłopiec zagadnął mnie ostatnio o moralność działań bojowych podczas wojny. Za chwilę dodał: „Wie Ksiądz. Dla mnie nie ma już tu miejsca. Straciłem wszystko, na czym mi zależało. Chcę iść do wojska i pojechać na „misje”, bo jedyne co dobrego mogę jeszcze zrobić, do zginąć w słusznej sprawie…”
Widząc to wszystko, chciałoby się aż krzyknąć znane nam właśnie z „Pana Wołodyjowskiego” słowa: „Dla Boga, panie Wołodyjowski! Larum grają! wojna! Nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz! szabli nie chwytasz? na koń nie siadasz? Co się stało z tobą, żołnierzu? zaliś swej dawnej przepomniał cnoty, że nas samych w żalu jeno i trwodze zostawiasz? (…) Kościoły, o Panie, zmienią na meczety i Koran śpiewać będą tam, gdzieśmy dotychczas Ewangelię śpiewali. Pogrążyłeś nas, Panie, odwróciłeś od nas oblicze Twoje i w moc sprosnemu Turczynowi nas podałeś. Niezbadane Twoje wyroki, lecz kto, o Panie, teraz opór mu stawi? Jakie wojska na kresach wojować go będą? Ty, dla którego nic nie jest w świecie zakryte. Ty wiesz najlepiej, że nie masz nad naszą jazdę! Która ci, Panie, tak skoczy, jako nasza skoczyć potrafi? Takichże obrońców się pozbywasz, za których plecami całe chrześcijaństwo mogło wysławiać imię Twoje? Ojcze dobrotliwy! nie opuszczaj nas! okaż miłosierdzie Twoje! ześlij nam obrońcę, ześlij sprosnego Mahometa pogromcę, niech tu przyjdzie, niech stanie między nami, niech podniesie upadłe serca nasze, ześlij go, Panie!…„
Zadanie wydawało się banalnie proste. Uczniowie piątej klasy szkoły podstawowej mieli napisać w domu jakie trudności wg nich przeżywają dorośli ludzie, a jakie ich rówieśnicy. Klasa podeszła do tego zadania dość starannie. Analiza wydawała się bardzo trafna. Brak pracy, rozwody, problemy finansowe – to najczęściej wymieniane problemy dorosłych. Jakie natomiast są problemy jedenastolatków? Oceny w szkole, kłótnie z rówieśnikami, trudności w nauce? Jeśli myślicie, że to były najczęstsze odpowiedzi, to jesteście w błędzie. Co więc przewijało się najczęściej? Alkohol, narkotyki, przemoc… Gdy słuchałem tego wszystkiego, w głowie miałem zakończoną godzinę wcześniej katechezę, gdzie tym razem szóstoklasistom tłumaczyłem, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Skoro zaś Bóg jest Królem Świata, to dziewczynki są księżniczkami, a chłopcy książętami.
Porównanie bardzo sympatyczne i bardzo trafne, mające zresztą swoje teologiczne uzasadnienie, bo odwołujące się do sformułowania, że ludzie ochrzczeni to „Lud Królewski”. Wybrany przez Boga i będący jego szczególną miłością.
Do porównania wracam po kilku godzinach, tym razem na katechezie w liceum, wśród młodzieży. Tym razem mam mówić o płciowości, jako o darze od Boga. Pytam młodzież, czy widzieli filmik, jaki krąży w sieci, gdzie jacyś lewaccy aktywiści przynieśli do przedszkola (sic!) lalki, które najogólniej pisząc, po rozebraniu mają nie budzić wątpliwości, czy są chłopcem, czy dziewczynką. Dorosła kobieta, która na tym filmie siedzi razem z dziećmi w przedszkolu, każe im rozbierać lalki i wypytuje o szczegóły anatomiczne tychże lalek. Filmu nie widzieli, zresztą ja też wyłączyłem go po kilkunastu sekundach. Nie jestem w stanie patrzeć spokojnie, jak ktoś dokonuje psychicznego gwałtu na dziecięcym wstydzie i wrażliwości.
Przechodzimy do tematu miłości i płciowości. Nawiązujemy rozmowę na temat dorastania do miłości, zobowiązań z niej płynących po wypowiedzeniu „sakramentalnego TAK”, aby zatrzymać się nieco dłużej nad fenomenem tzw. wspólnego mieszkania bez ślubu. Paulina i Marta próbują wyjaśnić, dlaczego wg nich mężczyzna w takim związku zwyczajnie jest egoistą. „Dostaje wszystko czego potrzebuje, nie wiążąc się w zamian żadnymi zobowiązaniami. Zawsze może odejść”. Dziewczyna po latach „inwestowania” w taką relację zostaje w punkcie wyjścia, tyle, że starsza o kilka lub kilkanaście lat – uzupełniam wypowiedź moich mądrych uczennic. Chłopcy w tym czasie zdają się być mniej zainteresowani tematem. Pod ławkami błyskają wyświetlacze smartfonów. Zachęcam do włączenia się w tok lekcji, gdy tymczasem słyszę: „Samochody, to jest pasja. Nie czas jeszcze na małżeństwo,” żartobliwie broni się Kamil. Próbuję więc na tym samym poziomie ripostować i mówię: „Kamil, ale auto starzeje się kilka razy szybciej od kobiety.” „To nic, ale można go bez problemu wymienić na nowszy model”, odpowiada.
Żart żartem, ale współczesne księżniczki wydają się na prawdę tkwić uwięzione w jakiejś niewidzialnej wieży, krzywdzone od najmłodszych swoich lat. Bombardowane z każdej strony obrazami, klipami video i muzyką, która wmawia im, że prawdziwa ich wartość to nie mądrość, wiedza, zaradność, niewinność, lecz atrakcyjność ciała i wyścig po względy …no właśnie kogo? Księżniczka, która dorasta w przekonaniu, że jedyna jej wartość to ciało, nie czeka na „rycerskiego księcia”, który ją będzie szanował i kochał, lecz wiąże się z pierwszym napotkanym egoistą, który wykorzysta i zostawi. Potwierdza to rosnąca z roku na rok liczba rozwodów oraz liczba małżeństw zawartych nieważnie.
Księżniczka, która porzuciła „Dom Ojca”, to wyjątkowo skrzywdzona osoba, której wydawać się może, że wielki świat stoi przed nią otworem. Żadnych zasad, żadnej kontroli dorosłych, wszystko wolno… Tymczasem to bezbronna istota, o duszy dziecka uwięzionej w ciele nastolatki, narażona na zło tego świata, która nie tylko już nie chroni swojej niewinności dla Księcia, którego kiedyś spotka, lecz wstydzi się dobra i błąka się po niebezpiecznych zakątkach dorosłości marząc, że spotka tam kogoś, kto okaże jej choć odrobinę zainteresowania…
Podczas jednej z wypraw na Mont Everest doszło do tragedii. Zginął jeden z uczestników wyprawy, a reszta musiała zawrócić. Żegnając w sposób symboliczny swojego kolegę i towarzysza wspinaczki, ekipa przez chwilę w zamyśleniu patrzyła najpierw na przepaść, w której już na zawsze miał pozostać ich kolega, później na szczyt, po czym jeden z uczestników przemówił: „Pokonałeś nas Evereście. Jeden z nas zostanie tu na zawsze, a my musimy zawrócić. Ostateczne jednak zwycięstwo będzie należało do nas! Bo ty, już nie będziesz wyższy, niż jesteś. Twoje zbocze, nie może już być bardziej niebezpieczne, niż było dziś. My jednak schodząc na dół, idziemy, aby kiedyś tu jeszcze powrócić. I powrócimy, silniejsi i bardziej doświadczeni. Powrócimy pokonując własne słabości i lęki i wówczas cię zdobędziemy…”
To tylko legenda. Być może jak w każdej bajce i w tej legendzie jest okruch prawdy. Tyle, że ja dziś zawracam z innej „górskiej wyprawy”. Na zegarze dochodzi północ… Schodzę dzisiejszego dnia po zmaganiu się z moją ukochaną klasą. I piszę to, bez najmniejszej szczypty ironii… Część „potyczki” dostępna w komentarzach pod wpisem „Powiedz mi czego słuchasz, a powiem ci kim jestem.” Przeglądam to wszystko i zastanawiam się, co myśleć. Tak zwyczajnie po ludzku widzę, że dziś muszę „wracać”. Trzeba jeszcze więcej modlitwy, potrzeba więcej siły i wytrwałości, bo szczyty nie będą już większe, niż wyrosły przez wieki, kiedyś więc z Bożą pomocą staną się możliwe do pokonania.
Z jednej więc strony spoglądam ku niedoścignionym szczytom, gdzie Prawda, Dobro, i Piękno spogląda oczyma pełnymi miłości na człowieka wabiąc tych, których stworzył na swój obraz i podobieństwo. Z drugiej patrzę na szczyty trudności i przeszkód, szczyty wiodące ku przepaści, w jaką spada tak wielu z tych, którzy mając dwanaście, szesnaście czy dwadzieścia kilka lat stracili już wiarę w lepszy świat, rozpoczynając rywalizacje o miano najlepszego w tym najgorszym.
Gdzie popełniliśmy błąd? Co zaniedbaliśmy, jako dorośli, katecheci, duchowni, że pokolenie, które rośnie na naszych oczach, domaga się prawa do …zmarnowania sobie życia? A teraz? Jak zwykle w takich przypadkach zasadnym staje się pytanie stawiane w słowach piosenki Perfectu:
„Czy w milczeniu białych haniebnych flag
Zejść z barykady
Czy podobnym być do skały
Posypując solą ból
Jak posąg pychy samotnie stać (…)
Czy w bezsilnej złości łykając żal
Dać się powalić
Czy się każdą chwilą bawić
Aż do końca wierząc, że
Los inny mi pisany jest (…)” ?
„Śpiewać ponoć każdy może. Jeden lepiej, drugi gorzej.” Zresztą poziom śpiewu będzie inny u prawdziwego artysty, inny u szkolnego chóru, a jeszcze inny u amatora tanich trunków, wracającego całą szerokością ulicy do domu.
Dziś w jednej z klas „wpadła mi w rękę kartka z repertuarem”, jaki moje „maluchy” z jednej z klas planują puścić na szkolnej dyskotece. Przyznam, że jak już wcześniej pisałem, boleję nad słownictwem milusińskich, ale chyba przywykłem do tego, że generalnie jako nauczyciele i wychowawcy mamy z tym problem, tzn. nie mamy sposobu, aby wykorzenić z języka dzieci wulgaryzmy. Owa lista była więc dla mnie tylko potwierdzeniem problemu.
Wiem, o gustach się nie dyskutuje. Tak jednak się składa, że już na FB zauważyłem jak ta „twórcza” dyskusja rozwinęła się już w grupie „międzyklasowej”. Wulgaryzmy w tytułach, podteksty o wiadomym zabarwieniu i pytanie, czy nauczyciele się na to zgodzą… Gdy dodamy do tego satanistyczne gesty, jakie można zobaczyć nawet na internetowych profilach niektórych, takie same gesty wznoszone na koncertach, amulety zamiast krzyżyka czy medalika na szyi, przestaje dziwić, że współczesne pokolenie dzieci ma problem, by kilka minut posiedzieć w spokoju i posłuchać o rzeczach świętych.
Można powiedzieć, bez przesady. Dzieci poczuły trochę „luzu” i wykazują swoją kreatywność w tej akurat dziedzinie. Tak się jednak składa, że jakiś czas temu toczyłem dość ciekawą dyskusję na rzeczonym już FB na temat jednego z wykonawców, (aby nie obrażać artystów), którego satanizm jest powszechnie znany. Rozumiem, że w sposób naturalny jego pochwała mordu na Świętym, pogarda dla Błogosławionego (celowo nie podaję szczegółów, aby nie promować) przyciąga ludzi takich jak on, tzn. upatrujących w Bogu tyrana, a w Szatanie boga. Nie bardzo jednak rozumiem, skąd nie tylko tolerancja, ale i zachwyt takimi grajkami pośród ludzi, którzy uważają się za katolików? Przecież gdyby ktoś nazwał sztuką piosenkę w której śpiewa o pogardzie dla kogoś mi bliskiego, gdyby tam lżył ludzi, których szanuję, chyba nie słuchałbym tego, a już tym bardziej nie zachwycał się takimi melodiami?
Cóż, człowiek to jednak dziwna istota. Mówi, że kocha Boga, a zachwyca się tymi, którzy publicznie lżą Go za pieniądze. Chce być grzecznym dzieckiem rodziców, ale gdy oni nie widzą, zachwyca się zepsutym światem. Dziś liturgiczne wspomnienie św. Cecylii – patronki śpiewu kościelnego, choć tak na prawdę nie wiadomo, czy grała na jakimś instrumencie. Mówią, że wielbiła Boga całym ciałem. Po otwarciu jej grobu kilkaset lat po jej męczeńskiej śmierci widać było, jak nie mogąc już mówić, gestami rąk wyznała wiarę w Boga. Wcześniej, będąc poślubioną poganinowi, nawróciła go swoim świętym życiem. To dopiero melodia Pieśni Miłości wyśpiewanej całym życiem! Czy zdążymy nią zachwycić współczesne dzieci i młodzież?
„Młode, wykształcone i pijane”. Takim tytułem jedna z gazet opisywała swojego czasu młode pokolenie dziewcząt wkraczające w dorosłe życie. Zaledwie kilka lat temu, ucząc w jednej z poprzednich szkół, na katechezie na której omawiałem piąte przykazanie Dekalogu, postanowiłem zatrzymać się nieco dłużej przy problematyce trzeźwości. Początkowo dzieci słuchały tego, co miałem do powiedzenia, by po kilku minutach dojść do wniosku, że czas najwyższy księdza uświadomić. Jedna z uczennic podniosła rękę prosząc o głos, a gdy jej go udzieliłem, usłyszałem pytanie, które wyglądało na retoryczne: „czy księdzu się wydaje, że u nas w klasie ktoś jeszcze nie wie, jak smakuje alkohol?”. Zaniemówiłem. Wszak była to klasa trzecia …szkoły podstawowej.
Nie trzeba być odkrywcą, żeby zauważyć, że w Polsce wielu ma problem z alkoholem. Ile krzywdy wnosi alkohol do polskich rodzin, tego też nie trudno sobie wyobrazić, zwłaszcza, jeśli pracuje się z ludźmi. Dlatego też trochę dziwi, swoisty kult alkoholu, jakim otaczany jest on, zwłaszcza przez ludzi młodych. Ilość zdjęć na portalach społecznościowych, na których uwieczniona jest puszka czy butelka z alkoholem, może spokojnie konkurować ze „słitaśnymi fotkami”, zamieszczanymi tam przez dzieci te mniejsze i te nieco wyrośnięte.
Właśnie w kontekście dzieci, zwłaszcza tych, których rodziny czy domostwa dotknięte są problemem alkoholowym, zawsze zastanawiało mnie, jak to możliwe, że ci, którzy przez alkohol tyle wycierpieli, sięgają po niego, zanim zdążą ukończyć owe magiczne osiemnaście lat.
Czyżby był to jedyny, „sprawdzony” wzorzec zachowania, jaki owe dzieci, chcące uważać się za dorosłych, znają? Ucieczka od problemów? A może jeszcze co innego?
Zawsze, kiedy mówię czy to dzieciom, czy młodzieży, że jako abstynent nie wiem jaki smak ma wódka czy piwo, nie chcą wierzyć. Wydaje im się, że ksiądz tak mówi, ponieważ wypada mu tak powiedzieć.
Kiedyś w jednej ze szkół średnich, w których uczyłem, uczennica najpierw dopytywała się kilkukrotnie, czy to w ogóle możliwe, aby nie znać smaku alkoholu, poza winem, którego używam przy mszy świętej, po czym śmiejąc się głośno pochwaliła się klasie swoją „refleksją” mówiąc: „ale jaja, to Ksiądz by się jednym piwem „ubrzdyngolił!”
Przechwalanie się – prawdziwe lub fałszywe, ile kto może wypić, traktowanie alkoholu, jako pomysłu na swoją „dorosłość”, ucieczka od problemów i nie wiem co jeszcze, sprawiają, że ulice, blokowiska i otoczenia popularnych sieci sklepowych wciąż kojarzą się i pewnie długo jeszcze będą kojarzyć się z widokiem młodych ludzi, którzy przegrali swoje życie nawet nie próbując walczyć o coś lepszego, niż „życiową poniewierkę”.
Najbardziej jednak widocznym znakiem czasów a zarazem dramatem naszych rodzin jest to, co zawiera się w pytaniu, które wcześniej czy później pada w każdej klasie: „a jak mi rodzice pozwalają, to też mam grzech?” I zdaje się, że mimo innych czynników, to przede wszystkim tu jest „pies pogrzebany”…