Wszystkie wpisy, których autorem jest ks. Mirosław Matuszny

Powiedz mi czego słuchasz, a powiem ci kim jesteś

Fot. ? aigarsr - Fotolia.com
Fot. ? aigarsr – Fotolia.com

„Śpiewać ponoć każdy  może. Jeden lepiej, drugi gorzej.” Zresztą poziom śpiewu będzie inny u prawdziwego artysty, inny u szkolnego chóru, a jeszcze inny u amatora tanich trunków, wracającego całą szerokością ulicy do domu.

Dziś w jednej z klas „wpadła mi w rękę kartka z repertuarem”, jaki moje „maluchy” z jednej z klas planują puścić na szkolnej dyskotece. Przyznam, że jak już wcześniej pisałem, boleję nad słownictwem milusińskich, ale chyba przywykłem do tego, że generalnie jako nauczyciele i wychowawcy mamy z tym problem, tzn. nie mamy sposobu, aby wykorzenić z języka dzieci wulgaryzmy. Owa lista była więc dla mnie tylko potwierdzeniem problemu.

Wiem, o gustach się nie dyskutuje. Tak jednak się składa, że już na FB zauważyłem jak ta „twórcza” dyskusja rozwinęła się już w grupie „międzyklasowej”. Wulgaryzmy w tytułach, podteksty o wiadomym zabarwieniu i pytanie, czy nauczyciele się na to zgodzą… Gdy dodamy do tego satanistyczne gesty, jakie można zobaczyć nawet na internetowych profilach niektórych, takie same gesty wznoszone na koncertach, amulety zamiast krzyżyka czy medalika na szyi, przestaje dziwić, że współczesne pokolenie dzieci ma problem, by kilka minut posiedzieć w spokoju i posłuchać o rzeczach świętych.

Można powiedzieć, bez przesady. Dzieci poczuły trochę „luzu” i wykazują swoją kreatywność w tej akurat dziedzinie. Tak się jednak składa, że jakiś czas temu toczyłem dość ciekawą dyskusję na rzeczonym już FB na temat jednego z wykonawców, (aby nie obrażać artystów), którego satanizm jest powszechnie znany. Rozumiem, że w sposób naturalny jego pochwała mordu na Świętym, pogarda dla Błogosławionego (celowo nie podaję szczegółów, aby nie promować) przyciąga ludzi takich jak on, tzn. upatrujących w Bogu tyrana, a w Szatanie boga. Nie bardzo jednak rozumiem, skąd nie tylko tolerancja, ale i zachwyt takimi grajkami pośród ludzi, którzy uważają się za katolików? Przecież gdyby ktoś nazwał sztuką piosenkę w której śpiewa o pogardzie dla kogoś mi bliskiego, gdyby tam lżył ludzi, których szanuję, chyba nie słuchałbym tego, a już tym bardziej nie zachwycał się takimi melodiami?

Cóż, człowiek to jednak dziwna istota. Mówi, że kocha Boga, a zachwyca się tymi, którzy publicznie lżą Go za pieniądze. Chce być grzecznym dzieckiem rodziców, ale gdy oni nie widzą, zachwyca się zepsutym światem. Dziś liturgiczne wspomnienie św. Cecylii – patronki śpiewu  kościelnego, choć tak na prawdę nie wiadomo, czy grała na jakimś instrumencie. Mówią, że wielbiła Boga całym ciałem. Po otwarciu jej grobu kilkaset lat po jej męczeńskiej śmierci widać było, jak nie mogąc już mówić, gestami rąk wyznała wiarę w Boga. Wcześniej, będąc poślubioną poganinowi, nawróciła go swoim świętym życiem. To dopiero melodia Pieśni Miłości wyśpiewanej całym życiem! Czy zdążymy nią zachwycić współczesne dzieci i młodzież?

Mamusia sprząta, czy odlatuje?

Fot. ? Elnur - Fotolia.com
Fot. ? Elnur – Fotolia.com

Dowcipów o teściowych jest co niemiara. Tak jak ten tytułowy. Zięć wraca do domu, i widząc teściową zamiatającą mieszkanie, pyta prowokacyjnie: „Mamusia sprząta, czy odlatuje?”

Złośliwi powiadają jednak, liczba dowcipów o teściowych równa jest zeru, ponieważ wszystko co się na ten temat mówi, to prawda.

Jeszcze zaś inni powiadają, że przewagę celibatu nad małżeństwem stanowi właśnie to, że celibatariusz nie ma teściowej.

Kilka dni temu obiecałem wrócić w kolejnych wpisach do tematu celibatu. Słowo się rzekło. Nie będę przywoływał, tego co pisałem poprzednio (link na dole strony), a jedynie podsumuję, że z celibatem nie rozumiejący go – zarówno świeccy jak i duchowni mają dwojaki problem. Jedni, użalają się, jaki to ten ksiądz biedny, bo nie może mieć żony i dzieci. Problem drugiej natury, jest dokładnie odwrotny. Mają go ci, którzy mówią: księdzu to dobrze. Żona nie marudzi, teściowa nie stoi za plecami, jest ksiądz „sam sobie sterem, żeglarzem okrętem”.

Otóż prawda jest jeszcze inna. Celibat to powołanie do czystości przeżywanej w stanie bezżennym. Owszem, jest on wyrzeczeniem, bo któż nie chciałby patrzeć, jak pojawiają się dzieci, stawiają pierwsze kroki, mówią pierwsze słowo itd. Jak jednak przypomina papież Paweł VI, celibat to „płodność w Chrystusie”. Kapłan rezygnujący z założenia własnej rodziny nie może być życiowym kaleką, wokół którego trzeba chodzić i wszystko mu zrobić, jak gdyby „Bozia mu rączek nie dała”, jak powiadają czasem rodzice do małych dzieci. „Zostaje sam bez własnej żony i własnych dzieci, aby miłować wszystkie dzieci Boże i dla nich jak gdyby samego siebie składać w ofierze”. (por. Sacerdotalis celibatus 30)

Stąd też, kiedy niektórzy mnie pytają: „księdzu to się jeszcze chce tak angażować w pracę z dziećmi, młodzieżą?,” myślę sobie, czy ojca rodziny też pytają, dlaczego zmęczony po pracy, pozwala dzieciom, by skakały mu po głowie? Czy dziwi się ktoś, widząc zmęczoną matkę, kiedy czuwa nad chorym dzieckiem? Biada jej, gdyby tego nie robiła. Stąd też, raczej moje zdziwienie bierze się stąd, skąd u ludzi prawdziwe czy fałszywe zgorszenie, gdy kapłan, czasem do późnego wieczoru siedzi w salce parafialnej z młodzieżą i rozmawia o rzeczach, które ich interesują; gdy wspólnie z nimi jedzie na pielgrzymkę, gra w piłkę czy spędza czas w inny godny sposób…?

Papież Paweł VI naucza: <kapłan> „Będąc bowiem oddzielony od świata, kapłan bynajmniej nie odłącza się od Ludu Bożego, ponieważ dla ludzi jest ustanowiony (Hbr 5,1) i poświęca się całkowicie tak wypełnieniu miłości (por. 1 Kor 14,4n), jak i dziełu, do którego Bóg go powołał?” (por. Sacerdotalis celibatus 58)

Kiedyś powiedział mi starszy kolega: „Ksiądz cokolwiek nie zrobi, zawsze będzie źle. Nie będzie pracował z młodzieżą, powiedzą zupełnie nienowoczesny ksiądz. Będzie spędzał czas z młodymi ludźmi, oskarżą go, że szuka „pocieszenia w celibacie”. Pójdzie odwiedzić chorego parafianina do szpitala, powiedzą, że pewnie leży tam jakaś jego „nie wiadomo jak bliska znajoma”, nie pójdzie, zawyrokują o nim, że nieczuły i wyobcowany z parafii. Będzie siedział na plebanii, powiedzą leń i próżniak. Zaangażowany w duszpasterstwa będzie przebywał poza probostwem, powiedzą już gdzieś pojechał…” Stąd wielu pyta, jak żyć.

Odpowiadając, każdy z nas kapłanów ma swoje sumienie i piękną encyklikę o celibacie napisaną przez papieża Pawła VI, a skoro i tak mają na mnie wieszać psy, warto robić swoje i mieć świadomość, że ostateczny osąd należy do Tego, który jest najprawdziwszym Ojcem nas wszystkich. I to On będzie nas sądził z ojcostwa. Tego rodzinnego i tego kapłańskiego.

Polecane wpisy:

Od celibatu do małżestwa

„Młodzieńczym okiem” – Miłość

Tankowanie do pełna

Fot. ? bilberrystudio - Fotolia.com
Fot. ? bilberrystudio – Fotolia.com

„Młode, wykształcone i pijane”. Takim tytułem jedna z gazet opisywała swojego czasu młode pokolenie dziewcząt wkraczające w dorosłe życie. Zaledwie kilka lat temu, ucząc w jednej z poprzednich szkół, na katechezie na której omawiałem piąte przykazanie Dekalogu, postanowiłem zatrzymać się nieco dłużej przy problematyce trzeźwości. Początkowo dzieci słuchały tego, co miałem do powiedzenia, by po kilku minutach dojść do wniosku, że czas najwyższy księdza uświadomić. Jedna z uczennic podniosła rękę prosząc o głos, a gdy jej go udzieliłem, usłyszałem pytanie, które wyglądało na retoryczne: „czy księdzu się wydaje, że u nas w klasie ktoś jeszcze nie wie, jak smakuje alkohol?”. Zaniemówiłem. Wszak była to klasa trzecia …szkoły podstawowej.

Nie trzeba być odkrywcą, żeby zauważyć, że w Polsce wielu ma problem z alkoholem. Ile krzywdy wnosi alkohol do polskich rodzin, tego też nie trudno sobie wyobrazić, zwłaszcza, jeśli pracuje się z ludźmi. Dlatego też trochę dziwi, swoisty kult alkoholu, jakim otaczany jest on, zwłaszcza przez ludzi młodych. Ilość zdjęć na portalach społecznościowych, na których uwieczniona jest puszka czy butelka z alkoholem, może spokojnie konkurować ze „słitaśnymi fotkami”, zamieszczanymi tam przez dzieci te mniejsze i te nieco wyrośnięte.

Właśnie w kontekście dzieci, zwłaszcza tych, których rodziny czy domostwa dotknięte są problemem alkoholowym, zawsze zastanawiało mnie, jak to możliwe, że ci, którzy przez alkohol tyle wycierpieli, sięgają po niego, zanim zdążą ukończyć owe magiczne osiemnaście lat.

Czyżby był to jedyny, „sprawdzony” wzorzec zachowania, jaki owe dzieci, chcące uważać się za dorosłych, znają? Ucieczka od problemów? A może jeszcze co innego?

Zawsze, kiedy mówię czy to dzieciom, czy młodzieży, że jako abstynent nie wiem jaki smak ma wódka czy piwo, nie chcą wierzyć. Wydaje im się, że ksiądz tak mówi, ponieważ wypada mu tak powiedzieć.

Kiedyś w jednej ze szkół średnich, w których uczyłem, uczennica najpierw dopytywała się kilkukrotnie, czy to w ogóle możliwe, aby nie znać smaku alkoholu, poza winem, którego używam przy mszy świętej, po czym śmiejąc się głośno pochwaliła się klasie swoją „refleksją” mówiąc: „ale jaja, to Ksiądz by się jednym piwem „ubrzdyngolił!”

Przechwalanie się – prawdziwe lub fałszywe, ile kto może wypić, traktowanie alkoholu, jako pomysłu na swoją „dorosłość”, ucieczka od problemów i nie wiem co jeszcze, sprawiają, że ulice, blokowiska i otoczenia popularnych sieci sklepowych wciąż kojarzą się i pewnie długo jeszcze będą kojarzyć się z widokiem młodych ludzi, którzy przegrali swoje życie nawet nie próbując walczyć o coś lepszego, niż „życiową poniewierkę”.

Najbardziej jednak widocznym znakiem czasów a zarazem dramatem naszych rodzin jest to, co zawiera się w pytaniu, które wcześniej czy później pada w każdej klasie: „a jak mi rodzice pozwalają, to też mam grzech?” I zdaje się, że mimo innych czynników, to przede wszystkim tu jest „pies pogrzebany”…

Miłość i zbrodnia

Fot. ? NatUlrich - Fotolia.com
Fot. ? NatUlrich – Fotolia.com

Pewien młody chłopiec zakochał się w dziewczynie, która była bardzo zazdrosna. Nie tylko dążyła do tego, aby w jego najbliższym gronie prawie nie było koleżanek, ale w końcu wpadła na szalony i zbrodniczy pomysł. Będąc zazdrosną o ukochanego, postanowiła nawet pozbyć się jego matki. Co gorsza, zdecydowała, że zrobi to jego rękami. Zażądała od ukochanego, żeby udowodnił, iż ona jest dla niego najważniejszą osobą na świecie. Postawiła warunek, aby zabił on swoją matkę, i wyrwał jej serce. Kiedy to zrobi ma jej przynieść to matczyne serce na misie. Oczywiście po to, aby udowodnić, że na prawdę ją kocha i dla niej nie cofnie się przed niczym.

Dziwna to musiała być „miłość”, skoro chłopiec zgodził się na taki warunek. Wyczekał nocy, zabił matkę, wyciął jej serce, włożył do misy i biegiem pospieszył do ukochanej. Jak to jednak w nocy bywa, biegnąc ciemną, nieoświetloną drogą, potknął się. Misa z sercem matki wypadła mu z ręki, serce potoczyło się gdzieś w dal, a jemu, leżącemu na ziemi wydawało się że serce z oddali z przejęciem zapytało: „synu, nic ci się nie stało”?

To tylko opowiadanie. Zresztą nieprawdziwe. Jedno z wielu jakie powstały by opowiedzieć o miłości matki do swoich dzieci. Dziś jednak na prawdę w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat zmarła mama błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki. Przeżyła własnego syna, a właściwie przeżyła jego męczeństwo. Młodszym czytelnikom mojego bloga przypomnę, że w 1984 roku ksiądz Jerzy Popiełuszko został uprowadzony i zamordowany przez pracowników komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Zmasakrowane ciało księdza znaleziono po kilku dniach w wodach zalewu w Wiśle koło Włocławka.

Nikt z nas nie jest w stanie wyobrazić sobie, co czuje matka, która najpierw musi słuchać, jak oficjalna propaganda w radiu i telewizji mówi najgorsze rzeczy o jej dziecku, jeszcze trudniej wyobrazić sobie, co czuje matka, która musi zidentyfikować zmasakrowane, martwe ciało syna…

Jedno jest pewne. Źli ludzie w bestialski sposób odebrali syna matce, bo miłość jaką bł. ks. Jerzy darzył Boga, ludzi i Ojczyznę była nie do zniesienia dla komunistycznych zbrodniarzy. Ona, matka świętego, przebaczyła mordercom syna. Powtarzała, że modli się o ich nawrócenie. Dziś po latach matka i syn są znowu razem, tyle, że „po tej drugiej stronie życia”.

Czasem tylko prowadząc katechezę w szkole, stając do posługi w kościele czy zwyczajnie mijając młode dziewczęta na ulicy zadaję sobie pytanie, ile spośród nich będzie mamami na wzór śp. Marianny Popiełuszko, i wychowa swoich synów na świętego, a ile upodobni się do zazdrosnej narzeczonej z przykładu jaki zamieściłem na początku wpisu. I to właśnie w imię miłości…

Polecany artykuł: http://www.opoka.org.pl/aktualnosci/news.php?id=49973&s=opoka

Czerwony śnieg

Fot. ? WoGi - Fotolia.com
  Fot. ? WoGi – Fotolia.com

Usłyszałem kiedyś o tym eksperymencie przez radio. Zaproponowałem to ćwiczenie jednej z klas. Choć dziś akurat szkoda mi było pięciu minut i trwało ono poniżej minuty, a w związku z tym nie przyniosło oczekiwanego rezultatu, to jednak wówczas, kilka lat temu dało zupełnie inny wynik. Ale do rzeczy. Otóż kilka lat temu, powtarzaliśmy z jedną z klas przez kilka minut bez przerwy słowo krew. Po czym nagle, dzieci zapytane z zaskoczenia: „jaki kolor ma śnieg” co najmniej w połowie odpowiedziały „czerwony”.

Oblicza manipulacji bywają różne. Zapytałem kiedyś jedną z klas, o inny eksperyment. „Gdybym dał komuś z was dużo pieniędzy i kazał aby stanął w drzwiach szkoły i wchodzącym wmawiał, że jest inny dzień tygodnia, niż w kalendarzu, jaka byłaby wasza reakcja?”. „Pomyślelibyśmy, że zwyczajnie się wygłupia, padła odpowiedź.” Pytam więc dalej. Wyobraźcie sobie więc, że zapłacę po sto złotych każdemu z waszej klasy oprócz jednej lub jednego z was i poproszę o to samo. Na dodatek wyobraźcie sobie, że jesteście z klasą sami w szkole.” Zaczęlibyśmy się zastanawiać, i pewnie uwierzylibyśmy, że to my pomyliliśmy dni tygodnia” odpowiedziały prawie jednomyślnie dzieci. Idę więc jeszcze dalej i mówię. Wyobraźcie sobie więc człowieka tak bogatego, że ma stacje telewizyjne i radiowe, gazety, portale internetowe i tyle pieniędzy, że ludzie mówią tam i piszą to, co on chce, choć może to być nieprawda. Co wtedy?” W klasie zapadła cisza. W końcu któryś z moich uczniów zapytał: „Ale po co ktoś miałby coś takiego robić? Dlaczego miałby płacić innym, żeby kłamali?” Dobre pytanie stwierdziłem. I za chwilę zrobiłem kolejny eksperyment, którego wkrótce pożałowałem. Wyciągam więc portfel, dobywam sto złotych i pytam: „No to spróbujemy, czy to działa. Kto za was będzie chodził po szkole i okłamywał innych, że dziś jest np. środa?” Las rąk powędrował w górę. Zasmuciłem się i mówię: „ale to przecież kłamstwo.” Część i tylko część zawstydzona opuściła ręce, ale pozostali z błyskiem oczu o wartości stu złotych mówią: „no to co? To tylko głupia zabawa, a sto złotych można zarobić”. Wówczas spokojnie, choć z nieukrywanym smutkiem odpowiadam dzieciom. Widzicie, to już teraz wiecie, po co ktoś miałby płacić, aby szerzono kłamstwo w mediach. Zwyczajnie po to, aby samemu zarobić jeszcze więcej…

Zawsze ilekroć widzę „słitaśne fotki” dzieci przybierające co najmniej dwuznaczne pozy w internecie, przypomina mi się ta lekcja. Ile razy widzę w dziecięcych dłoniach czasopisma, niby kierowane do nieletnich a obfitujące w rubryki o „pierwszych razach”, plastikowych idolach reklamujących za chwilę „gumy i gumki”, propagujące rozwiązły tryb życia od najmłodszych lat i dodające jako gadżety „krzyże Nerona”, „amulety na szczęście” i inne talizmany mam wrażenie, że dokonuje się istny gwałt na dziecięcych umysłach przy milczącej aprobacie dorosłego świata. Dzieci rosną w przekonaniu, że pewne postawy, zachowania, gesty są normalne. Pozwalają się więc wciągnąć w zepsuty świat od jego najgorszej strony, pozbawiając się niejednokrotnie resztek wolności i świadomego wyboru. Noszą pogańskie symbole, pokazują dumne z siebie satanistyczne gesty, i publicznie obściskują uwieczniając to często na zdjęciach publikowanych w internecie. „Dzieci na sprzedaż,” jak kiedyś ktoś ze smutkiem mi o nich powiedział.

Doświadczenie zaś wskazuje, że im bardziej dziecko „skopane przez życie”, tym bardziej lgnie nie do Chrystusa i jego miłości, lecz do sztucznego świata, który na jego słabościach, grzechach i nałogach robi coraz większe fortuny. I to jest przerażające…

Cudowny lek z Polski! Nadzieja dla milionów ludzi.

Boy on roller skates and little girl in front of house.Zanim ujawnię skąd wziąłem tego newsa, przytoczę pewną anegdotę. Otóż drogą idzie ksiądz w stroju duchownym. U drzwi bloku widzi małe dziecko, które próbuje dosięgnąć domofonu. Widzi, że nie daje rady, więc chcąc pomóc podchodzi i pyta, który przycisk ma nacisnąć. Dziecko od razu rozpromienia się na twarzy i podaje bez wahania numer mieszkania, do którego chce zadzwonić. Ksiądz więc naciska, dumny z siebie, że zrobił dobry uczynek, a dziecko jeszcze weselsze mówi do niego w tym momencie: „A teraz proszę księdza szybko uciekamy…”

Zastanawiacie się pewnie, co ma do cudownego leku niosącego nadzieję stara kościelna anegdota? Otóż już wyjaśniam. Dziś Ojciec Święty Franciszek powiedział w Watykanie o leku, jaki dotarł z Polski „odkryty” przez polskiego kleryka pod roboczą nazwą „miserykordyna” od łacińskiego słowa „misericordia” czyli „miłosierdzie”. To opakowanie przypominające lekarstwo, zawierające w środku różaniec i obrazek Jezusa Miłosiernego wraz z ulotką, objaśniającą jak je stosować.

Domyślam się, że czytelnicy mojego bloga słyszeli już zapewne dzisiaj tego newsa, stąd skupię się jedynie na „przeciwwskazaniach” do stosowania „miłosierdzia”. Czy są takowe? Zakładając że miłosierdzie, to niezasłużony dar, podstawowym przeciwwskazaniem zdaje się być nie tak znowu rzadka w naszym społeczeństwie postawa „a mnie się należy”. Dokładnie tutaj dla wielu ludzi zaczyna się problem. Należy im się chrzest, katolicki pogrzeb, należy im się nawet świąteczna paczka z Caritasu. Obdarowanie czymkolwiek takiego człowieka nie przynosi nawiązania jakiejkolwiek więzi. Nie docenia niczego, co otrzymuje od innych, nie docenia tego, co otrzymuje od Boga.

W skrajnych zaś przypadkach znajdują się ludzie, którzy domagając się od wierzących w Chrystusa właśnie miłosierdzia, rozumieją je jako przyzwolenie na szerzenie grzechu w przestrzeni publicznej. Czy jednak katolik w imię miłosierdzia ma wcielać się w rolę księdza z anegdoty cytowanej na początku?

O ile jeszcze w dzisiejszym skomplikowanym świecie w imię właśnie miłosierdzia można mieć szczyptę wyrozumiałości dla oszukanych i wykluczonych, którzy uważają, że pewne minimum, nawet materialne od innych im się należy, o tyle domaganie się od Boga i Kościoła aby zaaprobowali grzech, by dobro nazwali złem a zło dobrem, aby w imię miłosierdzia odstąpili od głoszenia Prawdy Ewangelii zdaje się być prawie, jeśli nie już w pełni bluźnierstwem. Nie byłoby to miłosierdziem, lecz jego zaprzeczeniem.

Od Boga otrzymaliśmy wszystko. W sposób darmowy i niezasłużony. To jemu należy się od nas zwykłe ludzkie „dziękuję”. Kiedy zaś wydaje się nam, że zawalił się nasz świat, że Bóg o nas zapomniał i nas opuścił, zaczekajmy, zanim Zły skusi nas do posądzania Boga o brak miłosierdzia. Być może próbuje dać nam dużo więcej, niż to o co prosimy tylko trzeba czasu, aby w pełni ujawniły się jego Boskie plany.

Stąd zachęcając do stosowania „miserykordyny” przypominajmy sobie nawzajem (wszak napominanie grzesznych jest właśnie uczynkiem miłosierdzia), że lek ten przyjmujemy na diecie – bez sycenia się słowami „a mnie się należy”…

Przeklęte dzieci

Fot. ? Scott Griessel - Fotolia.com
Fot. ? Scott Griessel – Fotolia.com

Turysta próbuje zaparkować samochód jak najbliżej górskiego szlaku. Niestety, wszystkie parkingi pozajmowane. Wreszcie dostrzega wąską uliczkę, położoną pomiędzy niezbyt zadbanymi domostwami. Przez chwilę się waha, czy auto będzie tu bezpieczne, ale widząc starego bacę pyta: „Baco, mogę tu postawić samochód”. Baca zaś: „Ja, możecie.” „A dzieci tu są grzeczne? Nie zniszczą mi auta?” Dopytuje turysta. „Panocku, u nos som same grzeczne dzieci”, słyszy zapewnienia Bacy.

No więc turysta stawia samochód i idzie w góry. Wracając własnym oczom nie wierzy. Już z dala dostrzega, jak jego auto otoczyła gromada nastolatków. Tłuką szyby, rysują po karoserii, skaczą po samochodzie. Biegnie co sił i prawie ze łzami w oczach krzyczy zrozpaczony: „Baco, Baco, mówiliście, że dzieci tu są grzeczne, a to co? Mój samochód! Co z niego zrobili?” Na to Baca: „Pytaliście o dzieci, więc padołem i padom, że dzieci tu są grzeczne, a te co wom auto rozwalili, to nie dzieci, tylko miejscowa hołota!”

Owszem, być może „spaliłem” nieco tę anegdotę, cenzurując ją, czyli zamieniając tu i ówdzie zakres słownictwa na nieco mniej wyraziste, czy jak mówią inni, nie wulgarne.

Otóż dawno już się zbierałem, aby poruszyć temat owych słynnych trzech rzeczowników i jednego czasownika, które wystarczą niektórym do wyrażenia wszelkich możliwych stanów duszy i ciała. Swoistym znakiem czasów jest jednak to, że krąg tych osób coraz częściej powiększają dzieci i co jest jeszcze bardziej przykre, coraz częściej dziewczynki. Wystarczy przejrzeć facebookowe profile milusińskich, żeby zobaczyć, jakie treści są tam wypisywane. Mało tego, jak to zwykle na tym portalu bywa, są one sygnowane własnym zdjęciem oraz imieniem i nazwiskiem.

Pokazuje to, że niestety takim językiem dorośli coraz częściej nie tylko posługują się w obecności dzieci, ale wręcz takim słownictwem zwracają się do dzieci. Dlatego przestaje powoli dziwić, że w szkole, kiedy nauczyciel w sposób kulturalny mówi, „Jasiu, bardzo Cię proszę o spokój, proszę cię odłóż ten długopis, proszę podejdź itp”., zderza się z całkowitym brakiem reakcji. Zwyczajnie nikt tak w domu czy w środowisku rówieśniczym do niego tak nie mówi…

Zwulgaryzowanie przestrzeni publicznej sięga zenitu i to niestety przy zachwycie tzw. wiodących mediów. Tzw. „parady równości”, obsceniczne treści prezentowane w mediach, nazywanie sztuką tego, co jest zwykłym epatowaniem bluźnierstwem i wulgarnością, (o czym pisałem wczoraj  -wpis p.t. „Piękno i Bestia”) sprawiają, że coraz więcej dzieci uważa za normę taki styl bycia i wyrażania się.

Co nas czeka w związku z tym w ciągu najbliższego czasu? Nikt z nas nie jest prorokiem, aby to przewidzieć, ale świadomość, że żadnej dziedziny życia człowiek tak nie przeklina i nie wulgaryzuje, jak tę, która w jakiś sposób wiąże się z początkiem jego życia, skłania do modlitwy nie tylko za przeklinające dzieci, ale także, a może przede wszystkim za te przeklęte przez własnych rodziców, i to czasem od pierwszych dni ich istnienia…

Piękno i Bestia

Zombie Portrait - on white
Fot. ? AlienCat – Fotolia.com

Opowiadano mi swojego czasu historię pewnego obrazu. Otóż „artysta” postanowił ubrać skórzane spodnie, siąść na palecie z farbami, następnie użyć zamiast pędzla swojego „siedzenia”. Usiadł ową „półszlachetną” częścią ciała na płótnie i okręcił się kilka razy i tak powstał obraz. Jakie jednak było jego zdziwienie, gdy przeglądając księgę pamiątkową z tejże wystawy przeczytał wpis dotyczący tego nietypowego obrazu. Otóż jakaś pani zachwycona tym „pięknem” napisała. „Chciałabym ucałować rączkę mistrza, która to namalowała”…

Cóż, sztuka i artyści nie jedno dziś mają imię. Coraz częściej słyszy się o tych, którzy obrali sobie za obiekt „artystycznej ekspresji” krzyż, figurę lub jakikolwiek inny motyw religii chrześcijańskiej, pokazując przy wsparciu progenderowskiej propagandy jacy są odważni i jak nie boją się w katolickim kraju profanować tego, co dla wielu ludzi uosabia świętość. Nota bene ciekawe, że są tak artystycznie kreatywni i odważni, jeśli chodzi tylko o chrześcijaństwo.

Drugą grupę „artystów”, którzy dość osobliwie przypominają o sobie od czasu do czasu stanowią Ci, dla których mentorem mógłby być dorosły pan o zdrobniałym imieniu, umieszczający polską flagę w psich odchodach. Otóż te przypadki są o tyle trudne do zinterpretowania, że nigdy nie wiadomo, co jest czynnikiem pobudzającym artystyczną wenę owych krzewicieli „nowego świeckiego porządku”. Zamiłowanie do sfery związanej z odchodami, czy brak zamiłowania do szacunku dla symboli narodowych?

Jakkolwiek na to nie spojrzeć, trudno mi tych ludzi nazywać „artystami”. Największym artystą jest Bóg. Każdy ziemski artysta może jedynie w minimalnej części próbować oddać piękno stworzenia. Jak jednak ocenić tych, którzy przedmiotem swej aktywności uczynili bluźnierstwa, skandale obyczajowe, tudzież oddali się na służbę wspomnianej już antyludzkiej ideologii?

Swojego czasu przerażały mnie widoki trupich lalek, będących ponoć ostatnim krzykiem mody wśród dzieci. Przyjmując, że jednym z określeń Boskiego Artysty czyli Boga jest Piękno, to brzydota, bluźnierstwo obsceniczność raczej są atrybutami Złego Ducha, czyli Bestii. Tak więc, wychodzi na to, że „gorszenie sztuką”, której ponoć wg kanonów współczesności wszystko wolno, jest chyba kolejną odsłoną boju Bestii przeciwko Pięknu. Jedyną pociechą pozostaje to, że Bestia ów bój przegrała już na początku czasów. Dziś próbuje już tylko zadać możliwie największe straty dzieciom Odwiecznego Artysty. Więc, nie dajmy się! Odwieczne Piękno i tak ostatecznie zatryumfuje, a póki co pamiętajmy, że zło dobrem się zwycięża.

Tolerancja jest do bani

Child Abuse series
Fot. ? Olga Yarovenko – Fotolia.com

Nie tak dawno temu zostałem zapytany przez pewnego księdza, czy wiem, jakie są rodzaje „kar komputerowych”, jakie rodzic stosuje względem krnąbrnego dziecka. Jako że nie odgadłem tej, o którą mu chodziło, opowiedział mi swoje zdarzenie, jakie miało miejsce, gdy chodził po kolędzie. Zaraz na początku wizyty -jak mówił- przywitał go dobrze zbudowany mężczyzna, zapraszając do wejścia. Sam wygląd owego człowieka, miał wg jego słów robić odpowiednie wrażenie. „Niech ksiądz siada. Kawa czy herbata?” zapytał. Na próbę tłumaczenia, że to dopiero początek dnia i czasu niewiele, stanowczym głosem stwierdził. Niech ksiądz siada! Ja się muszę wygadać”, skwitował. Siedzący obok z wystraszoną miną jego syn próbował jeszcze błagalnym głosem negocjować, powtarzając „tato, proszę cię, nie mów”, ale po kolejnym „cicho siedź! Wszystko powiem księdzu!” zupełnie zrezygnował z przyjętej „linii obrony”.

Otóż jak już kawa znalazła się na stole, ojciec zaczął swoją opowieść. „Pracuję na kilku etatach, w domu jestem rzadko, wszystko po to, żeby temu gnojkowi nic nie brakowało. A tu co? Jestem w pracy, a tu ze szkoły dzwoni mi nauczycielka, żeby przyjść, bo kazała mu kupić sobie czysty zeszyt, a on jej odpowiedział, że go nie stać! Rozumie ksiądz? Jak wpadłem do domu, słyszałem tylko od drzwi: „tato, proszę cię, tylko daj mi karę komputerową. Proszę!” No to dostał karę komputerową, spuściłem mu lanie kablem HDMI…”.

Ot kara komputerowa. Ale do rzeczy. Miało być o tolerancji, a nie o karach komputerowych czy cielesnych. Zresztą o tym szerzej innym razem. Co więc ma wspólnego kara dla krnąbrnego dziecka z tolerancją lub jej brakiem? Otóż coraz bardziej przeraża mnie fakt, jak pod wpływem medialnej propagandy kształtuje się świadomie, bądź też nie „nowy laicki dekalog”, w którym przykazania dane ongiś człowiekowi przez Boga zostają zastępowane czymś, co na pierwszy rzut oka brzmi podobnie, ale przynosi w rezultacie opłakane skutki.

Ileż to razy da się słyszeć pełen wyrzutu sumienia głos zwłaszcza matek, które mówią: „jestem nietolerancyjna dla swoich dzieci”. Wtedy zaś zwykle dopytuję, co to oznacza. Przemoc fizyczną? Poniżanie? Izolowanie od środowiska rówieśniczego? Często okazuje się, że nic z tych rzeczy, a najczęstsze tłumaczenie, to „no wie ksiądz, dziś są inne czasy, a mnie trudno jest się z tym pogodzić.” I tu zaczyna się cały katalog owych nowości od wyjazdu dorastającej córki z „kolegą” pod namiot na wakacje, po wprowadzenie do domu kogoś, z kim owa pociecha ma zamiar pomieszkiwać, oczywiście na koszt mamy i taty”. No więc w takich sytuacjach, to chwała Bogu, że mama czy tato jeszcze okazali się „nietolerancyjni” i przegonili gdzie pieprz rośnie takiego amanta, który chciałby być nieślubnym zięciem na utrzymaniu teściowej.

 Co to znaczy, że ktoś jest „nietolerancyjny”? Czy to znaczy, że nie ma w nim miłości bliźniego? Otóż tu jak dla nas ludzi wierzących jest sedno problemu. Ktoś sprytnie wyparł z naszego codziennego języka dwa najważniejsze przykazania: miłości Boga i bliźniego.” Dla przykładu. Jak widzę, że gościu zakłada sobie pętlę na szyję i chce się powiesić, gdy wezwę policję i pogotowie, by go odratować, to jestem nietolerancyjny? Pewnie tak. Ale czy to znaczy, że nie kieruję się miłością Boga i bliźniego. Otóż właśnie kieruję się w tym wypadku tymi wartościami. Czy jak małe dziecko pomaluje kredkami ścianę w domu a rodzice muszą wymienić tapety i zaciskając zęby rezygnują z wakacyjnego wyjazdu a na przyszłość to jest tolerancja, czy miłość bliźniego? Kiedy zaś zrobiłby coś podobnego nastolatek, czy będzie to wbrew miłości Boga i bliźniego czy tylko wbrew zasadom tolerancji sprzedać komputer młokosa i pomalować za to ściany? Nietolerancyjne, ale wychowawcze, a co za tym idzie nastawione na miłość bliźniego, który winien poszanować pracę swoich rodziców.

Cały problem publicznej debaty n.t. tolerancji bierze się stąd, że zagubiła ona z pola widzenia człowieka, o którym bł. Jan Paweł II mówił, że „jest drogą Kościoła”. W jego miejsce, postawiła ludzkie słabości, których już nie tylko tolerowanie ale akceptacja i gloryfikacja ma być szczytem postępu i europejskości. Zapytam więc raz jeszcze. Tolerować kogoś, czy coś? Przecież nawet najwięksi zwolennicy tolerancji zdają się być zgodni z zasadą, że zero tolerancji dla pedofilii, zero tolerancji dla przemocy w szkole, itd.

Jak więc nie pogubić się w tych sporach między tolerancją a miłością Boga i bliźniego? Otóż rozwiązaniem tej dyskusji zdaje się być rozróżnienie pomiędzy różnymi rodzajami dobra. Najważniejszym dobrem jest dobro godziwe – godne aby o niego zabiegać, stanowiące wartość samą w sobie. Drugim, niższym rodzajem dobra jest dobro pożyteczne, o które staramy się, gdyż jest środkiem do osiągnięcia jakiegoś wyższego rodzaju dobra. Jest też dobro przyjemne, które w tej klasyfikacji ma najniższą notę.

Teraz wystarczy spojrzeć na nasz dylemat. Otóż miłość jest dobrem godziwym. Jest pragnieniem dobra dla kogoś, jest uwielbieniem Boga. Tolerancja może być tutaj co najwyżej dobrem pożytecznym, środkiem do celu. I teraz pytanie, jakiego celu? Jeśli tym celem jest dobro człowieka, tolerancja zdaje się być użyteczna. Jeśli tolerancja staje się środkiem do promocji zła, co więcej jeśli w jej imię zamyka się usta dobru, nęka obrońców życia, zabrania głosić chwałę Bożą, nie pozwala bronić dzieci i rodziny, to taka tolerancja jest do bani i tyle!

A na koniec zagadka. Jeśli ktoś w czasach słusznie minionych niszczył pomniki Włodzimierza Ilicza Uljanowa (Lenina) będące symbolem dominacji narzuconego totalitaryzmu komunistycznego, do dziś uważany jest za bohatera. Jeśli dziś ktoś inny niszczy papierową  tęczę będącą symbolem narzucanego nam wbrew woli znacznej większości społeczeństwa totalitaryzmu genderowskiego, pod wieloma względami jeszcze gorszego niż totalitaryzm komunistyczny, to jest ksenofobem, homofobem i faszystą…

Ktoś mi to wyjaśni?

Od celibatu do małżeństwa

Katholischer Priester, verliebt mit Freundin
Fot. ? Gina Sanders – Fotolia.com

Jubileusz 25 lecia małżeństwa. Żona krząta się w kuchni, mąż to przegląda gazetę, to zerka w telewizor. Żona głośno wyraża swoje uwagi, ciągle uszczypliwie komentując zachowanie męża. Wreszcie ten nerwowo odkłada gazetę, wstaje z kanapy i idąc do kuchni pod nosem rzuca sam do siebie: „ech, jak bym ją był zabił dwa dni po ślubie, to już po jutrze wolny wychodziłbym z więzienia…”.

Tak się składa, że listopad do „sezonu na śluby” nie należy. W sobotę pobłogosławiłem ostatni przewidziany na ten rok ślub w parafii, a dziś były zaledwie dwie pary na naukach przedmałżeńskich.

Stąd też wygłaszając do narzeczonych katechizmowe treści, sam postanowiłem przelać nieco tych rozważań do mojego bloga.

Zaczynając posługę katechetyczną w jednej ze szkół ponadgimnazjalnych, blisko 16 lat temu, (trzeba dodać, że klasa o której mowa składała się z samych dziewcząt) musiałem przywyknąć do tego, że oprócz tematu lekcji, będę regularnie przepytywany z innych, tzw. „życiowych tematów”. Jak to zwykle bywa, kiedy bywa się młodym, jedno z kluczowych pytań w takiej sytuacji, to oczywiście pytanie o kapłański celibat. „No bo jak to tak? Ksiądz by nie chciał mieć żony i dzieci?” Otóż razu pewnego postanowiłem wzbudzić nieco empatii i zrozumienia u moich dorastających uczennic i choć nie jest to szczytem katechetycznego kunsztu, postanowiłem odpowiedzieć pytaniem na pytanie.

Zacząłem od tego, że moja posługa, to „praca od świtu do czasem późnej nocy, spotkania z ludźmi, katecheza, liturgia. A jeszcze czas na modlitwę, zgłębianie wiedzy itd. Jak dojdzie kolęda to jakby kolejny „etat”, i to oprócz już co najmniej dwóch bo i parafia i szkoła i wreszcie spoglądając na klasę pytam: „No i jak dziewczyny, co wam by było po takim mężu w domu? Ciągle go nie ma, ciągle musi mieć czas dla innych, cały czas zapracowany..?” Nie przewidziałem jednego. Jedna z moich uczennic wyrywa się w tym momencie: „Super, proszę księdza! Skoro tyle pracuje, musi mieć kasę i co najważniejsze chłopa w domu nie ma!”

Dowiedziałem się wówczas, po co jest mąż. Ma przynosić kasę i wynosić się z domu. Pomny tych doświadczeń w kolejnej już klasie na to samo pytanie stosuję nieco inną strategię. Próbuję tłumaczyć czym jest katolickie małżeństwo, jakie są wymogi tego powołania, ale widzę, że moi uczniowie coraz bardziej przypominają mieszkańców wioski, w której wylądowało UFO. „Prze księdza, na jakim ksiądz świecie żyje?” Próbuję więc ripostować i pytam, „a Ty, masz zamiar wziąć ślub kościelny, z takimi poglądami? Po co?” „Żeby się babcia nie czepiała…”, słyszę całkiem poważną odpowiedź.

Czasy się zmieniają. Ludzie też. Nie mniej jednak przygotowanie do małżeństwa i kapłaństwa pozostanie wciąż poszukiwaniem odpowiedzi na to, czy świat może być choć odrobinę lepszy i bardziej szczęśliwy. Czy następnym pokoleniom uda się dotrzeć choćby o krok dalej w poszukiwaniu szczęścia, niż dotarliśmy my i wcześniejsze pokolenia. Jeśli młodzi ludzie przygotowujący się zarówno do kapłaństwa jak i małżeństwa nie zrozumieją wymagań prawdziwej miłości, czerpania radości i szczęścia z życia bardziej dla kogoś niż dla siebie, będziemy coraz częściej świadkami zarówno kryzysów tak małżeńskich jak i kapłańskich. W obu przypadkach sakrament, który przyjmujemy był, jest i pozostanie sakramentem „W SŁUŻBIE WSPÓLNOTY”, jak nazywa je Katechizm Kościoła Katolickiego. Przyjmujemy je po to, aby dzięki nim lepiej służyć innym. Zdrada tego ideału, zawsze prowadzi do dramatu i niezrozumienia.

Celibat to przecież nie singielstwo, a małżeństwo to nie klub singli założony w celu pozyskania ulgi podatkowej w swobodnym korzystaniu z życia… Natomiast i kapłaństwo i małżeństwo to droga, na której człowiek ma sprostać zadaniu bycia ojcem i matką. Kapłan w sposób duchowy, rodzice w sposób duchowy i cielesny.

Na dziś to byłoby na tyle. Jak ktoś poczuł niedosyt, obiecuję, że do tematów małżeństwa i celibatu powrócę już wkrótce. Pozdrawiam i miłego wieczoru.