Wszystkie wpisy, których autorem jest ks. Mirosław Matuszny

Słowo przeciwko słowu

Young man making good or bad choice isolated on white background
Fot. ? gigra – Fotolia.com

Ile warte jest słowo? Ludzkie słowo? Jeśli nie mamy do czynienia z kłamcą, słowo powinno wystarczyć, aby uwiarygodnić to, co ktoś stara się powiedzieć. Niestety, ponieważ nazwanie kogokolwiek kłamcą, obnaża prawdziwe oblicze rozmówcy, ludzie pokochali eufemizmy, mające dać do zrozumienia, że nie traktujemy do końca serio tego, co ktoś mówi obecnie, ale przy tym nie negujemy jego prawa do poważnego traktowania jego i tego co mówi w przyszłości.

Tak, ludzie bardzo pokochali eufemizmy. Jednym z nich jest „mijanie się z prawdą”. Zwłaszcza ludzie parający się polityką, nomen omen nazywaną „troską o dobro wspólne” upodobali sobie ten eufemizm. Jak wygląda jego użycie w praktyce? Wystarczy przy okazji jakichkolwiek wyborów zachować na pamiątkę to, co politycy sami wypisują w swoich programach wyborczych, a następnie po czterech latach skonfrontować to z rzeczywistością, aby zobaczyć ile warte są słowa niektórych ludzi.

Jeśli jesteśmy już przy tym zakazanym dla duchownych temacie, czyli polityce, warto przyjrzeć się jak wygląda ona w skali międzynarodowej. Zwłaszcza, że od tak wielu rodzimych sług dobra wspólnego różnych opcji słyszymy, że to nie jest rok 1939, Europa się zmieniła, a my jesteśmy teraz (znów?) po tej jedynej właściwej stronie i krzywdy nikt nie pozwoli nam zrobić, bo gdyby spróbował, to ….? No właśnie co?

Oto za moich seminaryjnych czasów dyskutowaliśmy nieraz z kolegami z kościoła grekokatolickiego na Ukrainie, na aktualne tematy. Akurat rozpadł się Związek Radziecki, a jak to się pięknie mówi (kolejny eufemizm) Stany Zjednoczone i Wspólnota Międzynarodowa zaczęła naciskać na Ukrainę, aby pozbyła się rozmieszczonej na swoim terytorium broni nuklearnej. Rosja wydawała się wówczas ostoją stabilności i przewidywalności na rubieżach, a raczej na ruinach dawnego Związku Sowieckiego. Obiecano więc, (dano słowo, i to na piśmie) Ukrainie, że jeśli oddadzą rakiety, Stany Zjednoczone, Rosja i Zjednoczone Królestwo staną się gwarantami ich bezpieczeństwa i nienaruszalności granic. Ów pakt nazwany memorandum budapesztańskim zawarty w 1994 roku miał być kamieniem milowym w budowaniu świata bardziej bezpiecznego, pozbawionego śmiercionośnej broni. I oto kiedy Zwycięzca  XXI wieku ogłasza dumnie oderwanie od Ukrainy Krymu, wiceprezydent USA w Polsce, powtarza, że Polska, jako członek NATO ma …gwarancje bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników. Zaiste, śmieć się czy płakać? Albo lepiej zapytać, komu zablokują konto w banku, kiedy Nowa Tysiącletnia Rzesza zechce rozszerzyć strefę swoich działań na wszystkie prastare ziemie słowiańskie?

Jak świat światem wojny były, są i będą. Jednak zgodnie ze słowami Pana, aby zapanował pokój na świecie, musi najpierw zapanować w naszych sercach. I to nie pokój, w którym „mijanie się z prawdą”, to co innego niż kłamstwo. Musi zapanować pokój Chrystusowy, nie taki jak daje świat.  W Ewangelii zaś nie ma rozróżnienia na słowo dawane przez polityka, dyplomatę, czy zwykłego człowieka. „Niech wasza mowa będzie „tak – tak”, „nie – nie”. Co nadto jest, od złego pochodzi…”. Jeśli więc człowiek, chce pozostać człowiekiem, musi ukochać prawdę. Nie może chować się w cieniu przed jej blaskiem. Jeśli nie zrobi tego będąc dzieckiem, ciężko będzie o prawdomównego młodzieńca. Jeśli nie zwiąże się z prawdą na całe życie, jak w małżeństwie „na dobre i złe” będąc zwykłym zjadaczem chleba, nie zrobi tego także będąc prezydentem Federacji Rosyjskiej, ani wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych. Ten zaś, kto ufność pokłada w kłamcach, prawdziwie zasługuje na miano głupca. Tyle w temacie 🙂

„Zerwijcie kajdany zła”

Barbelés et liberté 2Tegoroczny Wielki Post zaczynamy od szczególnych rekolekcji. To bieżące wydarzenia, które skłaniają do refleksji, stawiają nam szczególnie ważne pytanie o cenę wolności. Skąd biorą się ludzie – szaleńcy, którzy gotowi są najechać obcy kraj, szantażować wojną i posługiwać się retoryką poprzedzającą wybuch drugiej wojny światowej?

Zanim spróbujemy odpowiedzieć sobie na te pytania, odwróćmy na chwilę sytuację i postawmy pytanie: ilu ludzi na co dzień, gdyby tylko bezkarnie mogło, zabiłoby bliźniego, zagarnęło jego majątek i tłumaczyło się przy tym najszlachetniejszymi pobudkami? Ile razy zwykły człowiek utopiłby drugiego w przysłowiowej „łyżce wody”, kiedy ten nie zgadza się z jego poglądami, chce się przyjaźnić się z ludźmi, których tamten nie lubi, lub zwyczajnie, dla zasady, aby pokazać że może?

Odpowiedź nasuwa się sama, teraz tylko wystarczy odpowiednio zmienić skalę, wyobrazić sobie, że każdy taki człowiek, który postępuje tak, jak gdyby był właścicielem innego człowieka, zyskuje możliwości, jakie ma Władimir Władimirowicz, jest pewien bezradności reszty świata, jak wyżej wspomniany, i wie, że najgorsze, co może go spotkać, to pogrożenie palcem przez ludzi, którymi szczerze gardzi. Teraz już wiemy, skąd biorą się wojny i dlaczego w cywilizowanym świecie co rusz znajdują się ludzie, którym marzy się zajęcie  miejsca Pana Boga i urządzenia świata po swojemu.

Kluczem do zrozumienia ludzkiego serca jest to, co się w nim znajduje. „Miłość czy nienawiść? Miłość Boga posunięta aż do wzgardzenia sobą, czy też miłość siebie, posunięta aż do pogardy Bogiem.”  Reszta, to często wypadkowa możliwości, reakcji innych, skali, na jaką możemy czynić dobro lub zło. Proste, prawda? Przecież Pan Jezus mówi o tym samym w Ewangelii: „Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie.” (Łk 16,10)

Stąd też wracając do początku, zanim poweźmiemy na ten Wielki Post postanowienia o zjedzeniu jednej czekoladki mniej, odstawieniu telewizora na najbliższe czterdzieści dni, czy też ograniczeniu roli komputera w naszym życiu, pomyślmy, co tak na prawdę jest największym naszym grzechem, wadą, których trzeba się pozbyć, aby przeżyć prawdziwe nawrócenie a później przeczytajmy raz jeszcze ze zrozumienie słowa Pisma św:

„”Czemu pościliśmy, a Ty nie wejrzałeś?
Umartwialiśmy siebie, a Tyś tego nie uznał?”
Otóż w dzień waszego postu
wy znajdujecie sobie zajęcie
i uciskacie wszystkich waszych robotników.
Otóż pościcie wśród waśni i sporów,
i wśród bicia niegodziwą pięścią.
Nie pośćcie tak, jak dziś czynicie,
żeby się rozlegał zgiełk wasz na wysokości.
Czyż to jest post, jaki Ja uznaję,
dzień, w którym się człowiek umartwia?
Czy zwieszanie głowy jak sitowie
i użycie woru z popiołem za posłanie –
czyż to nazwiesz postem
i dniem miłym Panu?
Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram:
rozerwać kajdany zła,
rozwiązać więzy niewoli,
wypuścić wolno uciśnionych
i wszelkie jarzmo połamać;
dzielić swój chleb z głodnym,
wprowadzić w dom biednych tułaczy,
nagiego, którego ujrzysz, przyodziać
i nie odwrócić się od współziomków.”

Czy Pani Aurelia pomoże uchronić świat od wojny?

The grandmother with a cat on a sofa
Fot. ? Vladimir Voronin – Fotolia.com

Kiedy w ostatnich godzinach  spoglądamy na pokerową twarz rosyjskiego przywódcy, zakłopotane miny unijnych dyplomatów i natowskich autorytetów, ciśnie się do głowy pytanie, czy losy Europy już zostały zdefiniowane na nowo? Czy jest to tylko gra pozorów i tupanie nogą rozzłoszczonego chłopca, czy też powtarza się do złudzenia sytuacja z 1938 roku i lat następnych? Tego nie wiemy, możemy jedynie przypuszczać i modlić się o pokój na świecie.

Modlitwa o pokój nie jest jednak bynajmniej oznaką słabości, czy bezradności. Zdarzało się już przecież w historii, że ludzie z różańcami w rękach powstrzymywali uzbrojonych po zęby żołnierzy. Wymadlali łaski, które wydawały się iluzją trzeźwo stąpającym po ziemi dyplomatom i komentatorom. Warto przypomnieć chociażby kilka z nich:

„Austria w 1945 roku została podzielona na cztery strefy okupacyjne. W roku 1947 franciszkanin ojciec Piotr Pawlicek założył w Wiedniu Krucjatę Ekspiacji Różańcowej (ekspiacja to znaczy wynagrodzenie). Krucjata miała na celu spełnienie próśb Matki Bożej z Fatimy. Około dwóch milionów ludzi ze stu siedmiu państw zgłosiło gotowość modlitwy za cały świat. Raz w miesiącu gromadzono się na czuwanie modlitewne. W Wiedniu 12 września odbywała się zawsze procesja błagalna. Na jej czele szedł ojciec Piotr i najwyższe władze państwowe. Ojciec Pawlicek pewnego dnia wezwał także Austriaków, aby odmówili wraz z nim różaniec wynagradzający za swoją ojczyznę. Wtedy stała się rzecz niezwykła. 15 sierpnia 1955 roku, został niespodziewanie podpisany traktat pokojowy, w następstwie którego wycofały się z kraju wszystkie wojska okupacyjne, w tym także radzieckie. Austria odzyskała suwerenność i niepodległość. Ówczesny kanclerz republiki Julius Raab, komentując to wydarzenie, powiedział:

Matka Boska pomogła nam w uzyskaniu traktatu pokojowego … Jesteśmy wolni, dziękujemy Ci, Maryjo.
Jeszcze wiele lat później dziwili się komunistyczni przywódcy w Moskwie, jak mogło dojść do tak szkodliwego dla nich politycznie i strategicznie kroku, do tak ?niemarksistowskiej? decyzji.
Ojciec Pawlicek wzywał przez radio Austriaków, aby połączyli się we wspólnej modlitwie.” cytat za (http://www.sekretariatfatimski.pl/rozaniec/276-zwyciestwa-rozancowe)

Podobnie było z tzw. rewolucją różańcową na Filipinach.

„Dokładnie 22 lutego 1986 r. wezwani przez radio przez ówczesnego prymasa Filipin kard. Jaime Sina katolicy rozpoczęli trzydniowy pokojowy protest z różańcami w rękach. Dyktator skierował przeciwko nim helikoptery i czołgi, ale jego żołnierze nie zaatakowali 2 mln modlących się rodaków. Po negocjacjach strony kościelnej prezydent USA Ronald Reagan udzielił dyktatorowi Filipin azylu politycznego na Hawajach.” (cyt. za www.opoka.org.pl, zob. także w wikipedii)

Podobnie było przecież także z polską Solidarnością. Ludzie poczuli się silni po wizycie bł. Jana Pawła II. Do dziś dodają nam sił jego słowa wypowiedziane na placu Zwycięstwa „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”.

Owszem, już wyobrażam sobie niektórych czytelników, którzy będą mówili, że to nie modlitwa, tylko „bezkrwawe rewolucje”. Czy jednak Bóg nie ma prawa posługiwać się sobie wiadomymi tylko sposobami, aby obdarować nas tym, o co Go prosimy? Maryja we wszystkich objawieniach zachęcała do modlitwy o pokój na świecie. Od kilku dni krążą po internecie zdjęcia płaczących ikon na Ukrainie i w Rosji. Jedni przypominają, że wiele takich cudów wydarzyło się przed Rewolucją Bolszewicką, która zniewoliła wiele narodów na kilkadziesiąt lat, oraz wytoczyła morze krwi rękami jej przywódców i ich następców. Czy to prawdziwe doniesienia, i czy to kolejne przestrogi? Nie mam pojęcia, ale głęboko wierzę w moc modlitwy. Wszak mimo tego, że na przeciwko wolnej woli człowieka zapewne Pan Bóg nie pośle Aniołów odbijających kule niczym tenisowe piłeczki, ale na pewno będzie pukał do serc światowych przywódców, dowódców wojskowych i szeregowych żołnierzy, aby usłyszeli Jego głos i stali się ludźmi dobrej woli, których postawa w każdym konflikcie może przeważyć szalę na korzyść pokoju. Genialnie pasują tutaj słowa z filmu „Trzynaście dni” opowiadającego o kryzysie kubańskim, wypowiedziane przez aktora odgrywającego rolę człowieka z najbliższego otoczenia prezydenta Kennediego: „Jeśli jutro wzejdzie słońce, to tylko dzięki ludziom dobrej woli”…

Dlatego jakkolwiek nie skończyłby się „kryzys ukraiński” módlmy się o pokój. Wszak tajniki światowej dyplomacji, to tylko ta widzialna strona medalu. Jak wygląda ta niewidzialna? Być może tak, jak wyczytałem na stronie ks. Piotra Pawlukiewicza:

Limuzyny zajechały, już błyskają, flesze.
Setki kamer – to wpatrzone oczy są milionów.
Wysiadają. Wokół świta ważne teczki niesie.
Czy się uda? – każdy pyta. Idą wśród pokłonów.

Szczelnie się zamknęły wielkie drzwi okute złotem.
Cały świat się na nie patrzy, wzrok wytęża pilnie.
Czy się uda wielkie armie wycofać z powrotem?
Jeśli nie, to świata koniec będzie nieomylnie.

Tymczasem w miasteczku Jarząbko
Po swym pokoiku się krząta
Wiekowa pani Aurelia,
Co czas jej się trochę poplątał.

W fotelu związanym sznurkami
Zasiada. Ma w ręku różaniec.
„O zlituj się, Boże, nad nami!
By wojny nie było, o Panie!”.

Godzin już minęło dziesięć. Pierwszy komunikat.
Kryzys się pogłębił jeszcze. Palce już na spuście.
Zakładają chłopcy hełmy z obu stron barykad.
I rakiety już czekają, by je w niebo puścić.

Wielcy władcy tego świata jeszcze raz próbują.
Drzwi się znowu zamykają, śmieszne w swym przepychu.
Nad pałacem gdzieś w obłokach biały ptak szybuje.
„Czy ostatni to lot jego?” – pyta ktoś po cichu.

Tymczasem w miasteczku Jarząbko
Aurelia pobożną pieśń nuci:
By kwiaty zakwitły na grządkach,
By ludzie przestali się kłócić.

Bo szkoda tych ludzi, tych dzieci.
I szkoda też róż, pelargonii.
I po co te wojny na świecie?
I za czym ten człowiek tak goni?

Nagle zaczynają stukać wszystkie telegrafy.
Satelity przekazują sensacyjne wieści.
Oto podpisano pokojowe paragrafy.
Radość w głowach, radość w sercach trudno jest pomieścić.

Obaj wielcy na balkonie wznoszą w tryumfie dłonie.
Obwieszczają światu nowy pokojowy program.
Cały balkon w mocnych światłach jupiterów tonie.
Nagrodę dostaną obaj pokojową Nobla.

Tymczasem w miasteczku Jarząbko
Aurelia odkłada różaniec.
Do nóg jej się łasi kociątko
I prosi o drugie śniadanie.

Nie przyjdzie Aurelii do głowy
I świat nigdy w to nie uwierzy,
Co może uczynić grosz wdowi,
Od czego pokój zależy.

 

Czy to już wojna, czy jeszcze pokój?

Fot. ? raimund14 - Fotolia.com
Fot. ? raimund14 – Fotolia.com

Od kilkunastu godzin wielu stawia sobie takie właśnie pytanie, bez głębszej refleksji, czym właściwie jest wojna a czym pokój. Nasze spojrzenie na Ukrainę i to, co najpierw działo się w Kijowie, Lwowie i wielu innych miastach czasem różni się od siebie. Jedni porównują te wydarzenia do polskiej Solidarności, inni przypominają bolesne i trudne chwile z naszej wspólnej historii. Ukraina jest państwem bardzo zróżnicowanym. Wielu jej obywateli nie mówi nawet po ukraińsku. Wielu z nich nie ma poczucia przynależności narodowej. Prawdą jest także, że Krym nie zawsze należał do Ukrainy oraz to, że ludzie uważający się tam za Ukraińców, stanowią ledwie jedną czwartą mieszkańców.

To wszystko prawda, ale jest kilka rzeczy, które nie mogą nam umknąć, jeśli nie chcemy znaleźć się w gronie „retoryki” nazywania ślimaka „rybą lądową”. Pierwszą, najważniejszą rzeczą jest to, o czym pisała Weronika w naszym redakcyjnym komentarzu. Tam mieszkają ludzie. Wojna, to nie przestawianie pionków na szachownicy. Ludzie, zwłaszcza ci najbardziej niewinni – Młodzież i dzieci zawsze płacą w takich przypadkach największą cenę. Nie wolno nam o tym zapominać. Po drugie, bez względu na to, jak oceniamy wydarzenia na Ukrainie, retoryka Rosji nam Polakom powinna być znana na pamięć. „Obrona własnych obywateli poza granicami”, międzynarodowe gwarancje i cynizm tzw. cywilizowanego świata, który wczoraj nie chciał umierać za Tibilsi, dziś za Kijów, a jutro nie będzie chciał psuć sobie stosunków z Partnerem ze Wschodu, gdy kolej przyjdzie na Warszawę powinny dać nam do myślenia. Przecież t o  j u ż  b y ł o ! Należy przypomnieć, że Ukraina została rozbrojona kilkanaście lat temu, otrzymawszy międzynarodowe gwarancje bezpieczeństwa i integralności terytorialnej. Cóż, od 1939 roku wiele pod tym względem się nie zmieniło, i ani kondycja Ukraińskiego Państwa, ani dywagacje na temat prawomocności obecnego ukraińskiego Parlamentu nie zmienią faktu, że słowa śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, cytowane dziś na wielu portalach, wydają się wyjątkowo trafne i powinny być dla nas przestrogą: „I my też wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!”.

Oficjalnie, świat potępia rosyjską agresję i zastanawia się nad reakcją. Jedni uspokajają, inni udają że jeszcze nic się nie stało, choć nienaruszalność granic po II wojnie światowej miała być fundamentem współczesnej polityki międzynarodowej. Pośród tych głosów nie może nam umknąć to, co mówi Pan Jezus na temat wojen: „nie trwóżcie się, gdy posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać, ale nie zaraz nastąpi koniec”. Wtedy mówił do nich: „Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. (…) Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem Człowieczym”. 

Póki co jednak postawę współczesnego świata opisuje genialnie nie nowa przecież piosenka „Moja Europo”:

Moja Europo, Pan nad Tobą płacze
Ty zabijasz proroków, wolisz żyć w kłamstwie
W siatce pozorów, w blichtrze kolorów
Za trzydzieści srebrników kupujesz względny spokój.

Jest historia pełna Boga i wielkich dat.
Dwa tysiące lat chrześcijaństwa,
Wzlotów ducha, wojen, draństwa,
Krwawe dłonie piłatowe, cmentarzysko szans.

Sztuczne zęby i uśmiechy, ładnie ślicznie i na efekt
Glanc, puc, błysk, pięć gwiazdek i na luzie szpan.
Puste domy i kościoły, chłodne wnętrza krótkie stoły
Życia ćwierć, alkohol z lodem, dyskoteka trwa

Zjednoczona, wielka, wolna, Max na ziemi
Gloria w niebiosach, perspektywy, raj prawdziwy za parę lat.
Mądrze, pięknie, jak należy, choć na progu Łazarz leży
Grunt to my, kontynent i w tumanie zła.

 

Przeczytaj także komentarz Weroniki

Wizja wojny

(Nie)głupie pytania

Fot. ? JackF - Fotolia.com
Fot. ? JackF – Fotolia.com

„Czy ja zadaję głupie pytania?” Usłyszałem dziś tuż po zakończonej lekcji, na której mówiliśmy o sakramentach w służbie wspólnoty. „Nie, Julia, Twoje pytania nie są głupie. Są bardzo dojrzałe”, odpowiedziałem mojej szóstoklasistce, którą zainteresowała sytuacja osób rozwiedzionych w Kościele.

Bardzo lubię katechezę w tej klasie. Mimo, że czasem trzeba przywołać do porządku jedną czy drugą osobę, tryskającą specyficznym poczuciem humoru i to w najmniej odpowiednim momencie, uczniowie starają się rozumieć, co się do nich mówi. Zabierają głos, pytają, szukają odpowiedzi. Tym razem otrzymałem całą serię bardzo poważnych i dojrzałych pytań, w których nie było nic z medialnego szumu wokół tego tematu. „Proszę księdza, dlaczego jak ktoś popełnił błąd, zostaje wykluczony na resztę życia?” Próbuję odpowiadać tak, aby bystry umysł szóstoklasistki mógł dostrzec przymierze Prawdy i Dobra w moralnym nauczaniu Kościoła, które służy człowiekowi. Przywołuję adhortację bł. Jana Pawła II „Familiaris consortio”, w której Papież pisze, że osoby, które po rozpadzie małżeństwa nie zawarły nowego związku mogą i powinny brać czynny udział w życiu sakramentalnym Kościoła, co więcej, wskazuje, że winna ich w tym wspierać wspólnota Kościoła w której żyją.

Ledwo zdążyłem zakończyć moją wypowiedź, Julia stawia kolejne pytanie” „Proszę księdza a mają ci ludzie to wsparcie o którym mówi Ojciec Święty?” W tym momencie odezwał się dzwonek oznajmiający koniec lekcji, a ja poczułem się jak uczeń, którego ów dzwonek wybawił właśnie od trudnego, bardzo trudnego pytania. Zdążyłem więc złożyć Julii i klasie obietnicę, że wrócimy do tematu w poniedziałek, a wychodząc na przerwę zostałem przez nią poproszony o odpowiedź na pytanie od którego zacząłem wpis.

Pomyślałem sobie, że gdyby ludzie stawiali sobie poważne pytania zawczasu, mniej byłoby takich właśnie dramatów, gdzie szaleńcza, młodzieńcza miłość zostaje po latach nazwana pomyłką i kończy się rozpadem ważnego małżeństwa. Przecież wsparcie wspólnoty Kościoła, to nie tylko reagowanie w sytuacji kryzysowej. To także, a właściwie przede wszystkim przypominanie wiernym o godności małżeństwa i jego nierozerwalności. Wspieranie ich w organizowaniu życia religijnego, kiedy jako młode małżeństwo będą potrzebowali na nowo odnalezienia swojego miejsca w parafii i Kościele. Poza tym kryzys w każdym małżeństwie od czegoś się zaczyna. Wkraczanie, kiedy jest już „pozamiatane” to trochę jak liczenie na cud. Owszem, zdarzają się i cuda, ale z kryzysem w małżeństwie jest jak z rakiem. Im wcześniej wykryty, tym większa szansa na wyleczenie…

Dlatego też domaganie się rezygnacji przez Kościół z nierozerwalności małżeństwa jest nie tylko kwestionowaniem nauczania Pana Jezusa zawartego w Ewangelii, ale też osłabianiem szans małżonków na prawdziwe małżeńskie szczęście. Jest jak powiedzenie człowiekowi kuszonemu przez nałóg: pij śmiało, jak się uzależnisz dalej będziemy cię kochać i troskliwie zajmiemy się tobą. Czy nie potrzeba raczej uczyć się odpowiedzialności i prawdziwej przyjaźni, zanim powie się kocham i „nie opuszczę cię aż do śmierci?”

Katecheza w szkole czy przy kościele?

Fot. ? Africa Studio - Fotolia.com
Fot. ? Africa Studio – Fotolia.com

Jutro piątek. Mój szkolny dzień. Przeglądam raz jeszcze to, co będzie przedmiotem moich katechez. Robię także przegląd najnowszych wiadomości i mimo woli dostrzegam kolejną polemikę na temat miejsca katechezy w Polsce. Aż dziw bierze, jak ludzie nie mający do czynienia z katechezą „uszczęśliwiają na siłę” Kościół postulując powrót do salek katechetycznych, pisząc, że młodzież ma słabą wiedzę po lekcjach religii w szkole, przestaje chodzić do kościoła, a poza tym w szkołach redukuje się inne przedmioty.  Dla tych, którzy spoglądając wstecz są przeciwni religii w szkole mam kilka zasadniczych pytań.

Po pierwsze, czy jak słabego katechetę przeniesiemy z sali szkolnej do katechetycznej, to od razu poprawi się wiedza religijna Polaków? Warto może zastanowić się, choć pytanie zabrzmi wręcz nieprawdopodobnie, skąd się biorą katecheci w szkołach?

Po drugie, kto będzie w stanie napisać plan zajęć dla katechezy odbywającej się poza szkolną siatką godzin, z uwzględnieniem zajęć pozalekcyjnych, kół zainteresowań dzieci?

Po trzecie, czy redukując godziny z innych przedmiotów redukuje się też zajęcia z WF? Religia dobrze prowadzona jest jednocześnie lekcją, gdzie dzieci i młodzież ćwiczą swoją kondycję z człowieczeństwa i chrześcijaństwa. Czasem zwyczajnie po ludzku w odhumanizowanym świecie chcą „przymierzyć świat w którym żyją” do wartości, jakie głosi się na katechezie.

Jak natomiast poprawić efektywność katechezy? Odpowiedź równie banalna, co niewykonalna w polskiej rzeczywistości: Po pierwsze, nie zmuszać do pracy w katechezie tych księży, którzy się do tego nie nadają, nie potrafią lub nie lubią. Męczą siebie i katechizowanych. Niech się zajmą innymi czynnościami duszpasterskimi, których póki co nie brakuje. Czy wszyscy księża dla zasady muszą robić wszystko? Co zaś do katechezy świeckich. Może warto zaproponować katechetce, która nie ma o tym pojęcia i czas upływa jej na walce o byt, a ma tzw. trudną sytuację finansową, aby zamiast uczyć religii gotowała proboszczowi jako gospodyni. Chyba, że troska o jakość strawy duchowej przegra z troską o jakość stawy doczesnej…

Po drugie, pozwolić katechizowć tym, którzy to lubią,  jeśli tylko mają dobry kontakt z dziećmi i młodzieżą, mają coś więcej do powiedzenia niż tylko „bo ja tak mówię” mianując ich prefektami bez obciążania ich obowiązkami, które z powodzeniem mogą wypełnić inni księża, niekoniecznie „czujący” katechezę. Rzadko który nauczyciel pracuje równolegle w innym zawodzie. Jeśli katecheza dla księdza jest „zajęciem dodatkowym”, o czym utwierdza w takim przekonaniu księży katechetów zdecydowana większość proboszczów, to o czym mówimy?

Po trzecie wreszcie, warto posłuchać, popatrzeć i zastanowić się, kogo wspiera się kwestionując zasadność katechezy w szkole. Gdyby faktycznie produkowała ateistów, te ugrupowania, które są dziś jej przeciwne, hojnie dotowałyby te lekcje, zacierając ręce, że znienawidzony przez nich katolicyzm wykańcza się własnymi rękami.

Po czwarte wreszcie, w wielu firmach świeckich jest tzw. system motywacyjny. Za dobrze wykonaną robotę jest premia. Za nadgodziny dodatkowa zapłata lub wolne do odebrania. Tymczasem w wielu diecezjach w Polsce księża katecheci mają „obcinane” wynagrodzenie pobierane w szkole, a to celem „wyrównywania szans” z tymi, co nie uczą, a to tytułem wspomagania wielu skądinąd szlachetnych celów. Tak jakby katecheta szedł do szkoły tylko dla pieniędzy a wracając do domu nudził się z nadmiaru czasu. Kiedyś złożyłem propozycję jednej z moich najtrudniejszych klas, kiedy zaczęli mi wypominać, że pobieram wynagrodzenie za pracę w szkole. Propozycja brzmiała. Moja pensja z całego miesiąca za jeden dzień z ich klasą dla rodzica, który się na to zgodzi. Do dziś nie ma chętnych.

Reasumując, jako podsumowanie tych refleksji przywołam epizod z życia bł. Matki Teresy z Kalkuty. Pewien dziennikarz widząc jej posługę wśród umierających nędzarzy z Kalkuty wykrzyknął: Matko, ja bym nie robił tego nawet za milion dolarów! Na co Matka Teresa odpowiedziała bez wahania: „ja też!”

Między miłosierdziem a zemstą

Fot. ? Roman Bodnarchuk - Fotolia.com
Fot. ? Roman Bodnarchuk – Fotolia.com

Kiedy podałem dziś w szkole  intencję do modlitwy przed katechezą „o pokój na Ukrainie” usłyszałem dość szybko: „tam już się wszystko skończyło”. Cóż, dzieci są dobrze poinformowane. Tym razem jednak chyba  moi milusińscy ocenili sytuację zbyt pochopnie. Co takiego się skończyło? Strzelanie do ludzi? Daj Bóg, żeby tak było. Czy skończyła się groźba niepokojów społecznych w całym państwie? Tego już nawet najbardziej wytrawni komentatorzy nie są pewni. Czy jednak skończyła się nienawiść, wzajemny rachunek krzywd, poczucie wyrządzonej krzywdy? Nawet wczoraj, kiedy mówiłem kazanie i pokazałem wydrukowane zdjęcie przedstawiające zabitych na Ukrainie stawiając  następnie pytanie, czy ktoś odważyłby się powiedzieć ich rodzinom, to co głosi Ewangelia, aby miłować swoich nieprzyjaciół, miałem wrażenie, że wierni uznali to za pytanie retoryczne.

Tymczasem Ewangelia to nie utopia. To jedyny, sprawdzony lek na współczesne bolączki świata. Niestety, Ewangelia bywa wykrzywiana i przedstawiana w takim zwierciadle, że nawet ludzie wierzący tracą z pola widzenia sens jej zastosowania, zwłaszcza w najbardziej radykalnych fragmentach.

Wydaje się nam często, że Ewangelia oznacza bezradność, słabość, poddaństwo. Tymczasem Ewangelia nie znosi odpowiedzialności. Nie neguje potrzeby zaprowadzenia sprawiedliwości i ukarania winnych. Przestrzega jednak przed nienawiścią. Traktowaniem tego, jako swoistego odwetu. To w sercu człowieka rodzi się miłość i nienawiść. Przebaczenie i pragnienie zemsty.

W naszej ojczyźnie do dziś pokutujemy za pomieszanie pojęć, gdzie pod hasłem miłosierdzia oprawcy z przeszłości wiodą spokojne i dostatnie życie, podczas gdy ci, którzy oddali Polsce wszystko, zastanawiają się jak związać koniec z końcem. Zdrajcy nazywani są „ludźmi honoru”, a zwykli ludzie przestają widzieć sens życia w kraju, gdzie prawo służy silniejszym zamiast bronić pokrzywdzonych.

Historia wcześniej czy później da zapewne odpowiedź, co tak na prawdę zdarzyło się w minionym tygodniu w Kijowie i na całej Ukrainie. Następne tygodnie i miesiące pokażą, czy ofiara i poświęcenie ludzi na kijowskim „Majdanie: nie zostanie zmarnowane. Natomiast my oprócz modlitwy o pokój na Ukrainie módlmy się, abyśmy zrozumieli, że prymat miłosierdzia nad sprawiedliwością nigdy nie może oznaczać tworzenia takiego prawa, które służy przestępcom a nie ofiarom.

Ukraiński dramat

Fot. ? krivinis - Fotolia.com
Fot. ? krivinis – Fotolia.com

To, że końcówka igrzysk w Soczi będzie sygnałem do rozpoczęcia „igrzysk” na Ukrainie było wiadomo od dawna. Można było mieć jeszcze nadzieję na cud, ale taka nadzieja, jeśli chodzi o świat polityki przychodzi z trudem. Wiadomości, które dziś docierają zza naszej południowo wschodniej granicy z jednej strony przerażają,  z drugiej każą postawić sobie pytanie o moralność w polityce. I to tej polityce z samej góry.

Ludzie zgromadzeni na planu Kijowa, marzący o dołączeniu do tzw. Wolnego Świata i wyrwaniu się z objęć Wschodniego Sąsiada zostali zostawieni sami sobie. Dla nas Polaków zasadnym jest postawienie retorycznego pytania: „skąd my to znamy?”

Od samego początku tego kryzysu można mieć było mieszane uczucia. Z jednej strony wschodni imperializm, mający w głębokiej pogardzie wolność, prawa narodów do samostanowienia i szacunek dla prawdy, z drugiej marzenia o Wolnym Świecie, który o czym przekonujemy się każdego dnia jest coraz mniej wolny i niezależny sprawiały, że z jednej strony chciałoby się powiedzieć, Ukraino, odwagi i do przodu, a z drugiej, nasuwa się pytanie, co jest „z przodu”?

Unia Europejska z szalejącym laicyzmem, wciskaniem sodomickich ideologii państwom członkowskim, nazywaniem ludobójstwa dzieci nienarodzonych „prawem kobiet” to chyba nie kwintesencja marzeń ludzi z kijowskiego placu, gotowych stanąć oko w oko z uzbrojonymi funkcjonariuszami ukraińskich służb? Poza tym Unia w obecnym kształcie z socjalistyczną polityką, gdzie ślimak jest rybą lądową, a urzędnicy w Brukseli wiedzą lepiej, jak wydawać pieniądze zarobione w Lublinie czy Warszawie zwyczajnie, według zasad zdrowego rozsądku musi paść, wcześniej czy później. Nie jest w stanie dać ani wolności, ani dobrobytu, jak nie były w stanie go dać imperia i systemy budujące na kłamstwie i pogwałceniu praw natury.

O co więc modlić się w te chwile, w których dokonuje się nowy podział Europy i świata? Chyba o łaskę opamiętania się ludzi zajmujących się polityką, aby nie zapomnieli, że politykiem się bywa – człowiekiem się jest. Człowiek zaś to istota, która została stworzona na obraz i podobieństwo Boże, odkupiona krwią Jezusa Chrystusa, powołana do szczęścia wiecznego. Więc? Rozwiązanie jakiegokolwiek kryzysu w Polsce, na Ukrainie czy gdziekolwiek indziej będzie możliwe tylko wtedy, jeśli ludzie stojący na przeciwko siebie zobaczą w drugim człowieku swojego brata, z którym trzeba rozmawiać, a nie do niego strzelać. Bo ani Unia, ani Rosja, ani nawet Stany Zjednoczone, Chiny i Indie razem wzięte nie przyniosą nam raju na ziemi. Początek ludzkiego szczęścia znajduje się w sercu człowieka. Tam zaczyna się inne Królestwo, które kierując się zasadami Ewangelii może uczyni także ten świat bardziej ludzkim.

To moja sprawa!

Fot. ? yuryimaging - Fotolia.com
Fot. ? yuryimaging – Fotolia.com

Pamiętam kilka lat temu, katechizowałem młodzież w klasie, w której trzeba było „walczyć o przeżycie”. Im zdolniejszy uczeń, tym gorszą, bardziej niegrzeczną i roszczeniową postawę prezentował. Kiedyś zaproponowałem więc tym chłopcom, że może oni poprowadzą lekcję, skoro na moich tak źle się zachowują. Zgodzili się i skomentowali że na ich lekcji wszyscy będą grzeczni, bo oni zrobią to ciekawie. Dostarczyłem więc im niezbędne pomoce, pozwoliłem nawet pytać i wstawiałem proponowane oceny, jeśli spełniałyby kryteria systemu oceniania. Po kilku minutach było już kilka ocen niedostatecznych za odpowiedź (nota bene postawionych ich najlepszym kolegom)  i chaos w klasie. Ci, którzy mieli najwięcej zastrzeżeń do sposobu prowadzenia przeze mnie lekcji, skwitowali krótko zachowanie swoich kolegów: „z idiotami nie da się nic zrobić”.

Od tamtego czasu minęło ładnych parę lat. Proces zmian w edukacji idzie śmiało do przodu, i to nie tylko tych odgórnie zaplanowanych. Swojego czasu po wpisie „Powiedz mi czego słuchasz, a powiem ci kim jesteś” rozgorzała na moim blogu dyskusja, gdzie jednym z najczęściej przywoływanych argumentów milusińskich było tytułowe stwierdzenie „to moja sprawa”. Nie minęło więcej niż kilka tygodni, a już zdążyłem przeczytać na internetowych forach, co zresztą inni nauczyciele zdążyli już usłyszeć „w realu”, że to, czy się dziecko uczy w podstawówce czy nie, „to jego sprawa”!

Można by oczywiście w dalszym ciągu wpisu użalać się nad postępującym upadkiem obyczajów, tupetem małolatów, jednak bardziej owocnym może okazać się zastanowienie, skąd bierze się takie myślenie w wieku, gdzie nawet na wyjście z domu dziecko musi prosić za każdym razem o pozwolenie swoich rodziców?

Poczucie niezależności i podmiotowości wzmacniane jest poprzez nieustanne akcentowanie praw, w tym praw ucznia z subtelnym pomijaniem mówienia o obowiązkach. Stąd uczeń (wg niektórych uczniów oczywiście) ma prawo słuchać na szkolnej dyskotece tego, „na co ma ochotę”, ma prawo czytać książkę na lekcji, bo „temat go nie interesuje”, albo prezentowaną kilkuminutową ilustrację filmową którą „już widział” zamienić na słuchanie muzyki z własnej MP „trójki”, wreszcie ma prawo uczyć się lub nie, bo to przecież jego sprawa. Sytuacja nie wymagająca wręcz komentarza.

Jak więc uczyć dzieci odpowiedzialności? W jaki sposób uświadomić im, że nie tylko prawa ale i obowiązki definiują kogoś, kto chce sam stanowić o sobie? W wielu rodzinach, czy to ubogich, czy lepiej sytuowanych zdarza się, że dziecko nie musi troszczyć się o nic. Wszystko mu „się należy”. Może to już pierwszy błąd, który skutkuje postawą roszczeniową, w której liczą się tylko prawa? Na drugą „lekcję” takiego postępowania pracujemy w szkołach często już my sami, jako nauczyciele. Ustępowanie dzieciom dla „świętego spokoju”, udawanie, że wierzymy w usprawiedliwienia które zioną kłamstwem rodziców na odległość, często w sytuacjach, gdy sam rodzic nie ma pojęcia co działo się wtedy z jego dzieckiem, kiedy nie było go w szkole, wreszcie wyręczanie rodziców z zadań, w których nikt ich nie zastąpi. Tak zbiera się ten wstydliwy bagaż.

Poruszając ten temat warto dodać, że z biegiem czasu będzie coraz gorzej. Każdy totalitaryzm zaczynał od „wyręczania” rodziców w wychowywaniu ich dzieci. To przecież Mussolini, Hitler i Stalin „wiedzieli lepiej”, jak wychować „nowego człowieka”. Dziś nadchodzący totalitaryzm spod znaku gender zamierza deprawować dzieci już od przedszkola. Stąd bezczynność rodziców będzie spotykała się wręcz z „laickim błogosławieństwem” unijnych biurokratów. Żyjemy więc w czasach, gdzie mamy być może ostatnią już szansę na ocalenie dusz dzieci w dzieciach i zaszczepienie im pragnienia wzrastania w wierze i wiedzy. To zaś można osiągnąć tylko pokazując, że człowiek to istota, która ma nie tylko prawa, ale i obowiązki.

Polecane wpisy:

„Młodzieńczym okiem” – „O co chodzi z tym gender”

Serialowe życie

Fot ? contrastwerkstatt - Fotolia.com
Fot ? contrastwerkstatt – Fotolia.com

Prowadząc katechezę w starszych klasach szkoły podstawowej porusza się często jakąś ważną moralnie kwestię. Zwykle po stronie katechety leży dylemat, jak uwrażliwić na poważny problem dzieci, które mogły się z nim zetknąć, bądź jest prawdopodobieństwo, że zetkną się w niedalekiej przyszłości a jednocześnie przedwcześnie nie wprowadzić w brutalne realia świata tę część milusińskich, która żyje w błogiej nieświadomości problemów, przed którymi udało się ich do tej pory uchronić ich rodzicom. Zresztą niedawno poruszałem podobny wątek.

Rodzi się wówczas także pytanie, w jaki sposób udało się uchronić te nieliczne w klasie dzieci przed poznaniem życia od najgorszych z możliwych stron. a przestrzeni ostatnich lat, zwykle potwierdza się tu pewien schemat. Po pierwsze, ściśle reglamentowany dostęp do programów telewizyjnych oraz do komputera podłączonego do Internetu lub brak telewizora w domu, po drugie zainteresowanie rodziców dziećmi i odpowiadanie im na stawiane przez nie pytania, nawet jeśli wydają się rodzicom zbyt poważne, jak na wiek dziecka i po trzecie, wychowywanie w jasno określonym systemie wartości.

Gdzie bowiem dziecko może zweryfikować to, czego dowiaduje się mimochodem u rówieśników. U kogo ma uzyskiwać odpowiedzi na pytania, które prowokuje normalna ciekawość związana z poznawaniem świata albo w jaki sposób potwierdzi lub obali swoje przypuszczenia dotyczące życia, kształtujące się w umyśle i duszy dziecka? Jeśli nie zrobią tego rodzice, z pomocą przyjdą tu bardziej lub mniej pożądani „edukatorzy”.

Jedną z bardziej przykrych sytuacji, z jaką zdarza mi się zetknąć podczas katechezy w szkole, jest życie w „serialowym świecie”. Niestety dzieciom zdarza się dość często przyjmować świat prezentowany w serialach jako „samo życie”, lub „prawdę o życiu”. Stąd czasem dość spontaniczne komentarze: „ma ksiądz rację, było o tym w …….. (i tu pada tytuł serialu)”, lub „nieprawda, bo w serialu …… są tacy ludzie i oni są szczęśliwi”.

Warto jednak zadać sobie pytanie, czy mimo regulacji prawnych nakazujących informację o tzw. „lokowaniu produktu” dorośli są wystarczająco świadomi mechanizmów powstawania fabuły takich filmów? Ile to swojego czasu wychwycili sprytni dziennikarze wątków w większości emitowanych rodzimych seriali, gdzie w tym samym czasie ktoś uświadamia innym bohaterom filmów jak ważne jest np. płacenie abonamentu. Ostatnimi czasy można było przeczytać w prasie prawicowej i katolickiej o oswajaniu społeczeństwa z grzechem sodomskim, poprzez przedstawianie w serialach „szczęśliwych par jednopłciowych”, których największą bolączką jest brak możliwości zalegalizowania ich „związku” i niemożność adoptowania dzieci. Pominę już wspomniane wcześniej promowanie marek produktów, używanych przez bohaterów seriali. Przecież producenci filmów nie eksponują ich za darmo…

Pamiętam jeszcze jako kleryk dziwiłem się tym wszystkim zachwycającym się pierwszymi wprowadzanymi do polskiej TV serialami rodem zza Oceanu, że dają się wciągnąć w świat ułudy i relatywizmu moralnego. Już wówczas bowiem dało się zauważyć, że w owych serialach można znaleźć wszystko, oprócz …normalnej, moralnie żyjącej rodziny. Wszystko zaś po to, aby urabiać społeczeństwo i pod pozorem pokazywania jak wygląda życie, wpływać na jego kształt i podpowiadać ludziom, jak powinni je kształtować. O tym zaś, że podpowiedź ta ma tyle wspólnego z prawdziwym życiem, co śledztwa serialowego „księdza z Sandomierza”, świadczy jeden z dowcipów na temat owego serialu. Otóż odpowiada on na pytanie, czemu Sandomierz jest najdziwniejszym miastem na świecie. Ponoć dlatego, że skoro jest w nim tak wielka przestępczość, że „Śledczy w sutannie” w tak małym mieście znajduje dwóch morderców tygodniowo, jeszcze mu roweru nie ukradli…