Nie wiem czy wszyscy pamiętają jeszcze ową zabawną kampanię reklamową jednej z sieci komórkowych, gdzie wykreowana przez speców od reklamy postać nijakiego Turbodymomena, zawsze każdego zawstydzała, dając co najmniej dwa razy więcej, niż każdy inny. Jak głosi miejska legenda, ów pozytywny bohater musiał zniknąć bezpowrotnie z ekranów polskich telewizorów, gdyż rzucając wyzwanie nijakiemu Messiemu, który „wykiwał” jedenastu zawodników przeciwnika, postanowił zawstydzić Messiego i wykiwać kilka razy więcej osób, nie przewidując samemu, że zostanie zawstydzony przez polskiego polityka o znanym nazwisku, który zawstydzi Turbodymomena kiwając 38 mln Polaków.
Zresztą czasem mogłoby się wydawać, że kiwanie jest naszą ogólnonarodową dyscypliną. Uczeń kiwa na sprawdzianie nauczyciela, „zamieszczając w sposób nieautoryzowany” w swojej pracy cytaty z pracy koleżanki czy kolegi. Dziecko, kiwa rodzica, idąc na wagary, rodzic kiwa nauczyciela, każąc usprawiedliwić takie nieobecności syna czy córki. Kierowca kiwa policjanta, dostosowując prędkość, nie do warunków panujących na drodze, lecz do dyslokacji patroli rodzimej drogówki. Politycy i samorządowcy kiwają zaś policję, dając im do egzekwowania ograniczenia,do których gdyby chcieć się zastosować, Polska stałaby się jednym, wielkim gigantycznym korkiem.
Jest jeszcze jeden sposób kiwania, którego swojego czasu próbowałem uniknąć, uczestnicząc w różnych wyjazdach z młodzieżą. Zdając sobie sprawę, że prawdziwą sztuką jest nie dać się wykiwać przez młodzież a jednocześnie nie dopuścić, aby jej przedstawiciele przeprowadzali na sobie ów eksperyment sprawdzając, czy faktycznie istnieje coś takiego, jak „pomroczność jasna”, dawałem zawsze argumentację trzeźwościową na trzech różnych poziomach, tak, aby mogła być zrozumiała i akceptowalna dla wszystkich. Otóż, dla tych pobożnych, zwykle mówiłem, że człowiekowi wierzącemu, nie wypada na pielgrzymkach sięgać po alkohol, bo przecież celem pielgrzymowania jest nie stan nieważkości, lecz uniesienia duchowe. Tym, pracującym dopiero nad pobożnością, lecz szkolnobojaźliwym mówiłem, że przecież wyjazd ma szkolną kategorię „wycieczki”, stąd podczas pobytu pod moją opieką są na zajęciach szkolnych, a tam się przecież nie pije. Trzeci argument, był kierowany zwykle do tych, na których pierwsze dwa raczej nie spodziewałem się, że zrobią większe wrażenie. Tym mówiłem. Moi drodzy, wyjazd kosztuje (np.) 100 zł, wiecie ile za to byłoby picia na miejscu? Po co więc dodatkowo wydawać pieniądze na podróż. Jak macie pić, nie jedźcie.
W różnych szkołach i różnych klasach skutkowało z różną częstotliwością, a pokusa do sięgnięcia po jakiegokolwiek turboptysia, czasem niweczyła najbardziej nawet trafne wg mnie argumenty.
Słuchając ostatnio relacji z różnych źródeł, od nauczycieli i uczniów uczestniczących w zorganizowanych grupach np. pielgrzymkowo – wycieczkowych, (Dzięki Bogu, relacje z pielgrzymki maturzystów w mojej szkole nie zdradzały najmniejszych symptomów tego zjawiska) zastanawiam się zawsze, gdzie jako wychowawcy i nauczyciele popełniamy błąd, że nie potrafimy zaszczepić młodzieży pragnienia aby przeżyła wiek młody, bez trującej wody. Wszystko jedno, czy w wydaniu drogich alkoholi, czy popularnych „turboptysiów”. Swoją drogą ciekawe, jak na naszym miejscu poradziłby sobie Turbodymomen.
Z życzeniami trzeźwych wieczorów i poranków dla wszystkich moich czytelników i nie tylko.