Roczne archiwum: 2013

Samochód z napędęm „na zdrowaśki”!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Wyobrażacie sobie reklamę jakiegokolwiek samochodu, gdzie jego główną zaletą jest nie marka, model ani cena ale „napęd na zdrowaśki”? Swoją drogą przy szalejących cenach paliw, ciekaw jestem ilu ludzi, bez względu na cenę, wyznanie czy poglądy polityczne zdecydowałoby się na nabycie takiego auta. Domyślam się, że już w tym momencie wielu czytelników mojego bloga powie sobie, „bez żartów, takie samochody przecież nie istnieją”. Otóż ponoć istnieją, i podobno mam przyjemność być użytkownikiem takowego pojazdu. Przynajmniej tak twierdzą moi przyjaciele, z którymi przed pięcioma laty udaliśmy się w podróż – pielgrzymkę trasą: Bratysława – Mariazell – Marktl am Inn – Praga. Rzecz działa się w Austrii.  Ideą pielgrzymki była wizyta w rodzinnym mieście Ojca Świętego Benedykta XVI i nawiedzenie kilku europejskich sanktuariów. Dodam, że podróżował z nami mój przyjaciel z Kenii – ks. Patrick. Jechaliśmy na dwa pojazdy, w tym jeden to moje „ferrari”, do którego przed laty zamontowałem napęd LPG. Napęd benzynowy, raz działał, innym razem niekoniecznie. Wszak gaz w samochodzie ponoć znaczy oszczędność. Nie mając większego doświadczenia w wojażach po europejskich drogach, zaczęliśmy rozglądać się po przekroczeniu granicy słowacko – austriackiej za  stacją paliw z LPG. Nie wiem jak dziś, ale wówczas przez całą podróż takiej nie znaleźliśmy. Gaz się skończy, napęd benzynowy co 30 – 50 km odmawiał posłuszeństwa. Na dodatek kontrolka benzyny „zacięła się” na poziomie rezerwy i ani drgnęła w dół, co mnie tym bardziej zaczęło niepokoić. Z pustym pojemnikiem gazu, zaciętą kontrolką i jak się po powrocie okazało wręcz „stopioną” pompą paliwową docieramy do punktu docelowego w Austrii. Zajeżdżamy na stację, żeby uzupełnić przynajmniej benzynę. Lejemy do pełna, wszak z rana dalsza droga, a na zdobycie gazu w Austrii przestaliśmy już liczyć. Obserwuję na przemian licznik dystrybutora i zmieniającą się cenę. Bywałem już w sytuacji, kiedy bak benzyny był zupełnie pusty (co ponoć wg mechanika wykończyło moją pompę paliwową) i „lałem do pełna”, ale ilość benzyny jaka tamtym razem zmieściła się w baku, pobiła rekord dotychczasowych tankowań. Dojechaliśmy chyba na oparach… Piszę „chyba”, bo moi przyjaciele, z którymi podróżowaliśmy zareagowali natychmiast. Niemożliwe! Ksiądz dojechał bez paliwa! Inny zaś wtrąca. „Ten samochód jeździ chyba na zdrowaśki.” Od tamtej pory tak już zostało, a moje „ferrari”, mimo że do niezawodnych nie należy, wciąż jeździ a ponad to, zawsze, przy każdej awarii znajduje się jakieś rozwiązanie z cyklu „szczęście w nieszczęściu”. Dziś początek października, miesiąca poświęconego Matce Bożej i modlitwie różańcowej. W naszych parafiach nie należą do rzadkości widoki dzieci i młodzieży, licznie przybywających do kościoła lub pod kościół na to nabożeństwo. Prym wiodą tutaj dzieci „zbierające” obecności, aby wykazać się na katechezie, oraz młodzież „zaliczająca” określoną liczbę nabożeństw, celem dopuszczenia do sakramentu bierzmowania. Wielu katechetów później wymienia doświadczenia, „od ilu nabożeństw, w tym różańcowych jest się już dojrzałym katolikiem, a ile oznacza że trzeba jeszcze dorosnąć”. Przyznam, że taka sytuacja kojarzy mi się z innym wydarzeniem motoryzacyjnym. Opowiadał mi kiedyś jeden z mechaników, jak trzy dni spędzili nad samochodem, w którym paliła się kontrolka oleju. Nie mogąc znaleźć usterki, postanowili …zmienić żarówkę kontroli na spaloną, tak by nie niepokoiła użytkownika pojazdu. Samochód po takiej naprawie ponoć wytrzymał nawet całe dwa dni. Trzeciego silnik zwyczajnie się zatarł… Możemy jako katecheci poprawiać sobie samopoczucie, jak dobrze zdyscyplinowaliśmy naszych uczniów do uczestnictwa w nabożeństwie różańcowym. Jaki tego jednak będzie skutek? Obawiam się że podobny, do „założenie spalonej żarówki”, aby kontrolka nie wskazywała problemu. Prawdziwym bowiem problemem jest miejsce dla Pana Jezusa i Matki Bożej w naszym życiu. Wystarczy przejrzeć wpisy naszych katechizowanych na Facebooku, by zobaczyć, że są osoby, zespoły i wydarzenia o których dzieci myślą „na okrągło”. Justin Bieber, FC Barcelona, ulubione piosenki, klipy z youtuba itp. „Lajkowanie” stało się elementem dziecięco młodzieżowej popkultury. Czy zmienimy ją ustalając ile „lajków” ma zebrać różaniec, na lepszą ocenę z religii, lub dopuszczenie do bierzmowania? Tym, którzy mają wątpliwości proponuję eksperyment. Przez 31 kolejnych katechez, niech uczniowie powtarzają 50 razy dziennie „kocham sorkę od religii” lub „kocham mojego katechetę”… Jeśli po miesiącu takich ćwiczeń, prestiż do katechety i jego umiłowanie wśród katechizowanych wzrośnie, wycofuję wszystkie moje argumenty. Jeśli nie, proponuję przemyśleć następującą zależność. Jeśli ktoś – w tym wypadku Pan Jezus i Matka Boża, będą na prawdę bohaterami i przyjaciółmi najpierw katechety, później katechizowanych,a  myśl o nich i do nich będzie kierowana wielokrotnie nie tylko w październiku, ale przez całe życie, to ręce same będą wyławiać z kieszeni różaniec i przesuwać paciorki w wolnej chwili dnia. Łaski zaś uzyskane na modlitwie, będą bardziej dostrzegane przez wszystkich, niż fakt dojechania na oparach paliwa do najbliższej stacji benzynowej przez moich przyjaciół, których na koniec tego wpisu serdecznie pozdrawiam.

Motywacja to nie wszystko

Bautismo 1
fot. ? federico igea – Fotolia.com

Kocham poniedziałki. Jest to dzień, kiedy mogę na długie siedem godzin poczuć rytm codziennego życia w moich dwu szkołach. Dziś ważnym słowem szkolnych kuluarów stała się motywacja i motywowanie. W tym wypadku uczniów.

Tutaj robiąc małą dygresję wspomnieniową, przypomniała mi się pielgrzymka autokarowa sprzed lat, gdzie kierowcą był były kierowca karetki pogotowia. Jako, że ciekawość ludzka nie zna granic, nie omieszkałem i ja zapytać go, jakie to jest uczucie, gdy jadąc na sygnale toczy się wyścig ze śmiercią, w celu ratowania czyjegoś życia. Pamiętam, uśmiechnął się, wspomniał kilka pierwszych wyjazdów, a później mówił coś o przyzwyczajeniu i obyciu się ze świadomością, że nie zawsze zdąży się na czas, i że nie zawsze każdemu się pomoże. Po tym jednak, opowiedział ciekawe zdarzenie, jak to gdy nadeszła europejska moda na doszkalanie i dokształcanie każdego i w każdej branży, czy potrzeba czy też nie, zorganizowano im – kierowcom pogotowia spotkanie z psychologiem. Monolog pani prowadzącej szkolenie był długi i sprowadzał się do tego, jak radzić sobie w wyścigu po życie, aby nie zwariować lub nie popaść do reszty w rutynę. Jak to zwykle bywa, na koniec szkolenia każdy odważny prelegent, wygłasza tak samo brzmiące zdanie, które często bywa okazją do odstawienia krzeseł i wyjścia z sali: „czy są pytania”? Tym razem, jak wspominał mój rozmówca, wstał starszy pan, jego kolega po fachu i sformułował tylko jedno pytanie: „Gdzie Pani była przez te 30 lat, kiedy musiałem sam radzić sobie ze stresem, moralnymi dylematami i problemami osobistymi?”

Czasy się zmieniają. Problemy też. A jak jest z motywacją? Ta nauczycielska, zwykle bywa podobna. Mimo ciągłych „linczów medialnych” i wskazywania na pedagogów jako na leni i nierobów, (skąd my to znamy?) którzy mają ciągle wolne, i nudzi im się od nadmiaru tego czasu, nie straciło nic z aktualności powiedzenie, a raczej staropolskie przekleństwo: „obyś cudze dzieci uczył!” Stąd, oprócz zawodowego podejścia do pracy, w każdym z nas – uczących, jest choć odrobina tej wyższej motywacji. Inaczej, człowiek po prostu by zwariował. Wychowanie, kształcenie, towarzyszenie człowiekowi na drodze dorastania i zdobywania wiedzy. Co z motywacją uczniów? A no cóż, mówiąc najbardziej eufemistycznie, wypada powiedzieć, co najmniej  różnie. Pamiętam jedną z klas, wyjątkowo niezdyscyplinowaną. Po którymś „życzliwym” artykule w internecie na temat nauczycieli, zaczęli opowiadać, jaki to super zawód. Niewiele pracy, a zarobki wręcz ogromne, nie wspominając o wakacjach, feriach i świętach, podczas gdy ich rodzice tak ciężko pracują za nędzne grosze.  Postanowiłem więc zrobi mały eksperyment, mówiąc tej klasie: „słuchajcie, oddam pensję nauczyciela z całego miesiąca, tej waszej mamie, która przyjdzie tu na jeden tylko dzień, żeby go spędzić z Waszą klasą.” Odpowiedź była niezwykle głośnia i jednoznaczna. „W życiu! Nie ma mowy!” Ot, cały mit o lenistwie, braku kompetencji i dobrobycie nauczycieli.

Wracając do motywacji i motywowania uczniów, warto zauważyć, że tę tak na prawdę wynosi się z domu. Jeśli tam brak wzorców, aby starać się coś osiągnąć w życiu, ciężko jest zaszczepić dziecku tę nadzieję, aby wbrew wszystkiemu i wszystkim uwierzyć, że edukacja utoruje drogę do lepszego życia. Co więc można zrobić?

Ku pokrzepieniu serc, przytoczę treść pewnej prezentacji typu *.*ppt, krążącej po sieci.

<<Cztery świece płonęły powoli. Było tak cicho, że można było usłyszeć ich głos. PIERWSZA RZEKŁA: ?JA JESTEM POKÓJ ! JEDNAK NIKT NIE TROSZCZY SIĘ O TO ABYM PŁONĘŁA. DLATEGO ODCHODZĘ.” Płomień stawał się coraz mniejszy, aż w końcu zupełnie zgasł… DRUGA RZEKŁA: ?JA JESTEM WIARA ! NAJMNIEJ Z NAS WSZYSTKICH CZUJĘ SIĘ POTRZEBNA, DLATEGO NIE WIDZĘ SENSU DŁUŻEJ PŁONĄĆ.” Gdy skończyła mówić, lekki podmuch wiatru zgasił płomień… TRZECIA ZE ŚWIEC ZWRÓCIŁA SIĘ KU NIM I ZE SMUTKIEM RZEKŁA: ?JA JESTEM MIŁOŚĆ ! NIE MAM SIŁY DŁUŻEJ ŚWIECIĆ. LUDZIE ODSUNĘLI MNIE NA BOK NIE ROZUMIEJĄC MOJEGO ZNACZENIA. ZAPOMINAJĄ KOCHAĆ NAWET TYCH, KTÓRZY SĄ IM NAJBLIŻSI .”   I nie czekając ani chwili zgasła…

NAGLE… DZIECKO OTWORZYŁO DRZWI I ZOBACZYŁO, ŻE TRZY ŚWIECE PRZESTAŁY PŁONĄĆ. ?DLACZEGO ZGASŁYŚCIE? ŚWIECE POWINNY PŁONĄĆ AŻ DO KOŃCA.” To powiedziawszy dziecko rozpłakało się… WTEDY ODEZWAŁA SIĘ CZWARTA ŚWIECA: ?NIE SMUĆ SIĘ. DOPÓKI JA PŁONĘ, OD MOJEGO PŁOMIENIA MOŻEMY ZAPALIĆ POZOSTAŁE ŚWIECE. JA JESTEM  NADZIEJA !”

Z BŁYSZCZĄCYMI OD ŁEZ OCZYMA, DZIECKO WZIĘŁO W DŁOŃ ŚWIECĘ NADZIEI I OD JEJ PŁOMIENIA ZAPALIŁO POZOSTAŁE ŚWIECE.>>

 

Od autora bloga: „Czy jest lepszy sposób motywowania siebie i uczniów, by wychowywać do pokoju, wiary i miłości, niż bycie samemu płomykiem nadziei?

Znaki na życiowych drogach

SAMSUNG CSC

Proszę księdza, słyszał ksiądz że ….. (tu z roku na rok pojawiają się inne daty) będzie koniec świata? Zwykle odpowiadam wówczas krótko lecz prowokacyjnie, że w takie rzeczy wierzą tylko ci, którzy nie wierzą w Boga.

Skoro sam Pan Jezus mówi, że o owym dniu i godzinie nie wie nikt, a ktoś taką datę wyznacza, domyślam się, że z Ewangelią jest mu nie po drodze. Tym bardziej, że takie rewelacje zwykle nie opierają się na ewangelicznych znakach, które wedle słów Biblii mają poprzedzać powtórne przyjście Pana, lecz na różnych pogłoskach wypuszczanych co jakiś czas przez samozwańczych proroków.

Tak się jednak składa, że nie o końcu świata ten wpis zamierzam popełnić. Chcę napisać o znakach, które Pan Bóg daje nam każdego dnia, aby nam przesłać swoiste pozdrowienia z nieba.

Dziś sobota. Zwyczajowo na polskich parafiach dzień ślubów. Na dodatek zaś tak się składa, że poproszono mnie dziś także na wesele. Wcześniej więc wizyta w sklepie i wybór prezentu. Pierwszy raz trafiam, choć robię tam zakupy co czas jakiś, że nie ma kolejki. Jest okazja na krótką wymianę zdań z życzliwym sprzedawcą. Temat: kapłaństwo, i pierwsza „pocztówka z nieba”. Wspomnienia wspólnych znajomych księży, i spora doza ludzkiej życzliwości. Wbrew potocznym opiniom i „prasowym faktom”.

Czas więc iść dalej. Druga „pocztóweczka” przysłana prosto z nieba. Zegarek popędza, bo dzieci i młodzież z którą pracujemy, wpadała na pomysł, by zrobić „pożegnanie” starszemu koledze, który już jutro przestąpi seminaryjne mury. Chociaż tłumaczę, że to początek drogi, że za lat sześć jeśli Bóg pozwoli możemy się spotkać na mszy prymicyjnej, a może jeśli to nie jego droga, zaprosi nas kiedyś na swoje wesele. Słuchają, przytakują, lecz pośród codzienności, czasem gdzieś wbrew samym sobie, temu co nieraz słyszę w szkole na przerwach czy podczas katechez dostrzegam na twarzach bardzo poważne miny. Ktoś ukradkiem łzę otrze, ktoś inny się zamyśli. Jest jeszcze w ludziach szacunek dla kapłaństwa, jest jakaś nadludzka nadzieja, że wierny sługa Boży jest tym, co nas będzie prowadził do Bram Królestwa Bożego, że skoro Bóg wybiera, to jest to też jakiś znak czasów, że świat potrzebuje dobrych i świętych kapłanów, którzy się nie zniechęcą i którzy nieść będą wiarę, rozpalać nadzieję, dzielić się miłością.

Sobotnie popołudnie. Śluby, i kolejne „pocztówki”. Trafiam do swojej byłej parafii. Zamieniam zdań kilka z proboszczem. Widzę, ile się pozmieniało choćby w wystroju kościoła przez ostatnie lata. Kończąc, jadę prawe na sygnale do swojej obecnej parafii, bo tam też czekają nowożeńcy, którym obiecałem, że ja pobłogosławię ich miłość i małżeństwo. Powoli nadchodzi wieczór. Kolejne obowiązki, aż wreszcie wsiadam w moje „ferrari” i jadę na wesele. Rzadko bywam na takich przyjęciach, choć są sytuacje, i nade wszystko są ludzie,  którym odmówić spędzenia wspólnie godziny na podzielenie się ich radością, byłoby niewdzięcznością.

Spotykam starych znajomych. Jednych po kilku miesiącach, innych po kilku ładnych latach. Podchodzą, darzą uśmiechem. Mówią co się zmieniło. Człowiek pośród ludzi, nie jak czasami chciałyby niektóre media – trędowaty pośród zdrowych od którego trzeba i należy uciekać. Może to niewiele, może zwykłe zmęczenie po ciężkim tygodniu i wielu trudnych sprawach. W każdym razie czas leci. Dzieciom i księżom pora wracać do domu. Siadam przed komputerem raz jeszcze przeglądam bloga, czytam komentarze i w geście wieczornej modlitwy dziękuję Bogu i za Was. Tych, którzy czytacie, tych, którzy komentujecie, nawet jeśli nam trzeba rozmawiać i sporo sobie wyjaśnić. Dzięki Wam, że jesteście! Pan Bóg Was przysyła, a ja może troszkę na wyrost, chciałbym Was traktować jak „Bożą pocztówkę”. Bo kapłan jest z ludzi wzięty, i dla ludzi dany…

Pecunia non olet, czyli o pieniądzach w Kościele

IMG_0040

Pecunia non olet – pieniądze nie śmierdzą, mawiali starożytni Rzymianie, a współcześni ludzie, nie posługujący się już łaciną, wszystko jedno czy biegli w znajomości historii owego Imperium, czy też niepotrafiący wymienić nawet jednego imienia spośród historycznych cesarzy Rzymskich, biedni czy bogaci zdają się nie kwestionować tego porzekadła.

Zanim jednak wgryzę się w temat, pozwolę sobie przytoczyć scenkę – zresztą nie jedyną – w tym dzisiejszym wpisie, której sam bylem jednym z bohaterów. Otóż pewnego razu w Bazylice Świętego Piotra (gdzie w młodości pracowałem dorabiając nieco do stypendium) moją uwagę przykuła grupka mężczyzn, żywo dyskutująca o czymś w pobliżu jednego z konfesjonałów. Przechodząc obok nich zostałem zagadnięty pytaniem, które stawiają przedszkolaki wzięte pierwszy raz do kościoła.

– „Che cosa ??” Czyli „Co to jest?”

Zapytał jeden z nich wskazując na konfesjonał. A jako że młodość ma swoje prawa i człowiek dopiero z czasem zaczyna pojmować, że odpowiadanie pytaniem na pytanie nie jest oznaką kunsztu konwersacji, bez wahania zagadnąłem, czy mój rozmówca jest katolikiem. Okazało się, że owi panowie to wyznawcy Allaha. Zacząłem więc zwięźle i krótko tłumaczyć, że to jest miejsce, gdzie siedzi kapłan, a wierni, którzy chcą zmienić swoje życie na lepsze, podchodzą, wyznają swoje winy, kapłan zaś w imieniu Boga odpuszcza im je, udzielając rozgrzeszenia. Dumny z siebie, że pomogłem braciom po linii Abrahama zrozumieć nieco lepiej rzymski katolicyzm, zupełnie dałem się zaskoczyć kolejnym pytaniem:

– „Ile on tak przeżyje?” Zapytał ów muzułmanin w średnim wieku.

– „Scusa, ma non capisco” – „przepraszam, nie rozumiem” odparłem.

– Ile żyje taki kapłan, jak go zamkniecie w tym konfesjonale.

Okazało się, że spadkobiercy uczniów Proroka wyobrażali sobie, że kapłan zamyka się w konfesjonale na zawsze. No bo przecież jak ofiara to ofiara. Muzułmanom czego jak czego ale świadomości poświęceń i ofiary nie można odmówić

Tutaj też pozwolę sobie na czasowy przeskok o dwadzieścia lat i opowiem o drugiej scence, rodem z kancelarii parafialnej.

Otóż starsza pani wchodząc już od drzwi oznajmia głośno, że przyszła zamówić intencję mszalną. Biorę więc księgę intencji, sprawdzam terminy, proponuję najbardziej dogodny, po czym słyszę grzeczne, ale stanowcze:

– Ile, proszę księdza?

Odpowiadam krótko.

– Proszę Pani, to jest ofiara.

– No ale ile, bo to sąsiadka mnie prosiła?

Tłumaczę więc cierpliwie i grzecznie, że ofiara to jest ofiara, i skoro jest tak miła, że chce usłużyć sąsiadce, może ją zapytać ile chce ofiarować i tyle zostawić. Niestety, jak mawiali starożytni, niekoniecznie Rzymianie, tłumaczyć cokolwiek w tym przypadku, to jak grochem o ścianę słyszę znów „ILE?”

A jako że i ja potrafię być stanowczy, i staram się wyjaśnić co tom jest ofiara, kładzie więc owa pani banknot  mówiąc, że to nie jej, więc ona nie wie. Dopytuje więc, czy chce zostawić mniej, wtedy wydam do sumy, którą chce ofiarować. I tu znów, jak mówią tym razem współcześni: „surprise”. Zanim zdążyłem zadać kolejne pytanie, wyciągnąć rękę po banknot lub powiedzieć  „Bóg zapłać za ofiarę” kobieta mierzy mnie wzrokiem i pyta dziwnym tonem:

– A słyszał ksiądz, co mówi Ojciec Święty, Franciszek?

Mea culpa, nie wytrzymałem i grzecznie ale stanowczo odpowiadam.

– Owszem, słyszałem i czytałem i to nawet całą wypowiedź Ojca Świętego, a nie tylko wyrwane z kontekstu zdania, z rozkoszą uroczych manipulatorów powtarzane przez media. Kobieta spochmurniała, zostawiła banknot i wychodząc z kancelarii rzuciła na odchodne:

– No wie ksiądz, ja też nie jestem za tym, bo ksiądz też musi z czegoś żyć i coś jeść… To ja powiem sąsiadce, że tyle teraz trza dać, bo tyle wszyscy dają…

Cóż za wyrozumiałość?! Domyśliłem się tylko, że chodziło o to, aby ofiara była ofiarą, a w wolej manipulacji, przepraszam „interpretacji”
mediów najlepiej, żeby jej wcale nie było.

Niestety kobieta wyszła i nie było już czasu na dalsze tłumaczenia słów Ojca Świętego, a mnie przypomniał się właśnie opisany wcześniej epizod z młodości zakończony niezrozumiałym pytaniem: „Ile on tak przeżyje w tym konfesjonale”?

Zastanawiam się tylko, jak pogodzić w tych trudnych i kryzysowych czasach oczekiwania, by nie oczekiwać żadnych ofiar, a coraz więcej dawać. Z siebie i od siebie. Wiem, że są ludzie, dla których złotówka, to kwestia śniadania dla dzieci, i wówczas, trzeba mieć wyobraźnię miłosierdzia, ale wiem też, jak bardzo wszyscy – duchowni i świeccy ponosimy porażkę gubiąc postawę ofiary. Są posługi, gdzie nie ma żadnych ofiar, a jeszcze trzeba np. na cmentarz dojechać. Samochodem, a jak wysiądzie samochód, to taksówką, bo układ obowiązków i godzina posługi wyklucza oczekiwanie na komunikację miejską. Ale są też takie, których hojność wynagrodzi w dwójnasób poniesioną wcześniej ofiarę. Bo ofiara, to cząstka siebie. To rezygnacja z czegoś, motywowana szlachetnym celem. Ile jednak można przeżyć w ogóle nie oczekując ofiar, jak chciałyby ostatnio niektóre media? Nie wiem. Pewnie tyle samo, gdyby kapłan zamykał się w konfesjonale niczym w bunkrze głodowym służąc wiernym bez jedzenia i picia, póki nie opadnie z sił.

Mentalność urzędniczo bazarowa wkroczyła w życie wielu z nas. Duchownych i świeckich. Towar i zapłata. Usługa i gratyfikacja… Tylko gdzie w tym wszystkim jest Ewangelia i Jezusowe: „Gdy do jakiego miasta wejdziecie jedzcie i pijcie co wam podadzą, bo zasługuje robotnik na swoją zapłatę.”? Całe szczęście, że napisane jest też: „Nie troszczcie się zbytnio o jutro, bo dosyć dzień ma swojej biedy”. Tego doświadczałem i wciąż doświadczam, Bo Pan jest moim Pasterzem… I za to Bogu dzięki!

List od Pana Boga

SAMSUNG CSC

Król Salomon stanął kiedyś przed nie lada dylematem. Dwie matki i dwoje dzieci. Niestety jedno martwe. Pokłóciły się, do której należy żyjące niemowlę. Król miał zawyrokować. Zdecydował, że należy przeciąć mieczem żyjące dziecko i każdej z kobiet dać po połowie. To sprawiło, że jedna z nich natychmiast wycofała się ze sporu i zaczęła prosić króla, aby żyjące dziecko oddać tej drugiej kobiecie. Jakie musiało być jej zdziwienie, gdy król nie tamtej, ale właśnie jej nakazał oddać żyjące dziecko, mówiąc. Ona jest jego matką, bo na go kocha… Oto Salomonowy wyrok.

Wyrokowanie w ludzkich sprawach jest rzeczą niezwykle trudną. Co więc w takim razie powiedzieć o wyrokowaniu w ludzkich sumieniach? Przyznam, że do niniejszego wpisu zainspirował mnie komentarz zamieszczony pod wczorajszym postem. Oto jego fragment: „Jak Kościół, w którym jest coraz więcej zła ma przybliżyć nam Boga? (…) Jak mam wierzyć ze świadomością tego wszystkiego we własne słowa kiedy przeciwnikom Kościoła mówię, że jest dobry?”

Wiem, że w tych niewielu zdaniach nie znajdę salomonowego rozwiązania, jak dać odpowiedź na tak poważne pytania, ale liczę na to, że uda mi się rzucić nieco światła na sprawę grzechu w Kościele. Tak, grzechu, bo Kościół jest zarazem grzeszny i święty. Święty świętością Chrystusa, Odwiecznej Miłości Ukrzyżowanej i Zmartwychwstałej. Świętością, którą najwięksi nawet święci mogli jedynie naśladować, uczyć się jej i do niej dorastać. Grzeszny natomiast, bo jest wspólnotą grzeszników. Ludzi, którzy chcieliby być lepsi, ale popełniają błędy. Istot, które wiedzą co dobre, a mimo to wybierają zło. Czasem wyjątkowo upadlające i krzywdzące zło, ale przecież dobrego zła nie ma.

W tym świecie tak pełnym zła, wielu tęskni za dobrem. Pragnie choć na chwilę spocząć w jego cieniu i zaznać choć minimum pewności w tym niepewnym świecie. Stąd gorycz rozczarowania i ból duszy, gdy posłaniec mający nieść nam „list miłosny od Boga” żyje tak, jakby sam w tę miłość i to przesłanie nie wierzył. Powodów takich postaw jest pewnie tyle, ilu grzeszników. O tym innym razem. Czy jednak list od Ukochanego (Boga w Trójcy Świętej Jedynego), który mnie kocha nad życie ma być mniej wart, bo dostarczył go niegodny listonosz?

Tu właśnie zaczynają się problemy współczesnego świata – świata manipulacji i kompromisów. No bo jak to? Pedofilia jest zła, gdy tej ohydnej zbrodni dopuszcza się człowiek kościoła, a za chwilę jest co najmniej neutralna, bo dopuścił się tego aktu reżyser o znanym nazwisku, a jeszcze za chwilę dobra, bo postulat legalizacji współżycia z dziećmi jeszcze do niedawna był głoszony przez wielu lewackich aktywistów, a w nie tak odległym europejskim kraju legalnie działały partie domagające się legalizacji tego procederu?

Tu właśnie przy całej grzeszności człowieka, w tym kapłana, odnajdujemy świętość Kościoła i niezmienną naukę Mistrza z Nazaretu. Bo to On, nie dzieląc ludzi na równych i równiejszych mówi: „ktokolwiek zgorszyłby jedno z tych maluczkich, temu lepiej byłoby kamień młyński u szyi uwiązać i w morze rzucić.” To Kościół pomny swej grzeszności, jako jedyna wspólnota na świecie co dnia powtarza „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”, ale robi to nie po to, aby zaniechać głoszenia Ewangelii, lecz po to aby do ideałów tego miłosnego listu od Boga co dnia dorastać. Nawet, jeśli ten „list miłosny zwany Ewangelią” czasem dostarcza nam niegodny „listonosz”…

„Dead man walking!” Druga strona skandalu

Fot. ? Danomyte – Fotolia.com

Krzywda wyrządzona dziecku budzi szczególny sprzeciw. Dziecko, to przecież ostoja niewinności, to jak się mawiało kiedyś, istota, której dopiero „na świat”. Stąd też odebranie dziecku niewinności, burzy krew w żyłach i napawa wyjątkowym obrzydzeniem.

Stąd też, właśnie dlatego, a nie mimo to nie potrafię zrozumieć postawy tzw. wiodących mediów w kontekście afer pedofilskich z udziałem ludzi Kościoła. Duchowny, jak każdy inny człowiek odpowiada za pospolite przestępstwa przed wymiarem sprawiedliwości. Wiem, i rozumiem ewangeliczne stwierdzenie, że komu więcej dano, od tego więcej wymaga się będzie.

To, czego nie jestem w stanie pojąć, to właśnie jest fakt, że te same media robią news dnia ze skandalu z udziałem duchownego i te same media promują ideologię, w imię której różni seks edukatorzy wkraczają do przedszkoli propagując różne odcienie gender. Zainteresowanym na czym polega problem z „gender” i jakie przynosi owoce jej propagowanie, mogę jedynie polecić krótką relację z serwisu Opoka pod adresem: http://poinformuj.opoka.org.pl/konferencje/naukowe/6906.1,NIE_DLA_8222_REWOLUCJI_GENDEROWEJ_8221.html

Zastanawiając się czy za tak nagłaśnianymi skandalami w Kościele stoi faktycznie troska o skrzywdzone dzieci, przypomniał mi się przypadek amerykańskiego seryjnego mordercy i gwałciciela, skazanego i straconego za kilkadziesiąt gwałtów i morderstw Theodorea Roberta Bundy. Przed egzekucją wyznał, że rozumie dlaczego społeczeństwo musi się bronić przed ludźmi takimi jak on, ale skwitował, że to niesprawiedliwe, że on idzie na krzesło elektryczne, a w każdym kiosku można legalnie kupić pornograficzne magazyny, od których zaczynał swoją dewiację, i które z niego zrobiły przestępcę.

Czy i dziś, oprócz ścigania gwałcicieli dzieci, nie powinniśmy bronić ich niewinności przed „genderowskimi edukatorami”? Wszak takie newsy powinny dawać do myślenia: http://www.itvl.pl/news/radom-dzieci-zgwalcily-6-letnia-dziewczynke

I na koniec, ciśnie mi się na usta jedno jeszcze pytanie: czy medialne tropienie pedofili w Kościele ma doprowadzić do oczyszczenia Bożej Owczarni z przestępców i ich ukarania, czy do zamknięcia Kościołowi ust, aby milczał, gdy na masową skalę chce się dzieciom odbierać niewinność już od przedszkola?

Dziecięce marzenia

quo vadis homo sapiens

Któż z nas nie miał marzeń jako dziecko? Wyobraźnia zaś podpowiadała bajkowe krainy, cudowne życie i dokoła uśmiechniętych ludzi. Później przyszły lalki Barbie i klocki Lego. Dorośli kiwali głowami, inni mówili o utraconym dzieciństwie i lalkach mających wprowadzić od razu dziecko w świat nastolatek i dorosłych, jeszcze inni kwitowali krótko „takie czasy”…

Sporo chyba jednak zmieniło się nawet od tych, naszych już czasów. Oto jestem świadkiem szybkiej wymiany zdań pomiędzy chłopcem, który odwiedza swoje młodsze koleżanki i kolegów opowiadając, jak wygląda szkoła i życie na Wyspach. W pewnym momencie podkreśla, że odpowiedzialność karna zaczyna się a w Anglii dużo wcześniej niż u nas. Mówi: „w wieku trzynastu lat można nawet iść już do więzienia!”, na co dwie dziewczynki prawie na komendę reagują: „YES! Ja tam chcę jechać!” Bronię się przed stygmatyzowaniem dzieci, zwłaszcza, ze ze względu na dzielnice czy osiedla, w których mieszkają. Chciałbym w każdym z nich odszukać tę iskrę Bożą, która przypomina na czyj Obraz i Podobieństwo zostaliśmy stworzeni. Jak pomóc jednak dziecku, które w wieku trzynastu lat ma jedno tylko marzenie: jak najszybciej wkroczyć w świat, w którym odsiadka w więzieniu jest nobilitacją?

Przypomina mi się kiedyś opowiadanie znanego mi policjanta. Już kilka lat temu relacjonował mi zdarzenie. Mówił: <<zatrzymałem po raz drugi nieletniego na włamaniu. Spojrzałem na niego i mówię „I na co ci to synu?>> A on z nieukrywaną satysfakcją odpowiedział: <<Muszę sobie opinię wyrobić>>

Boże, tego dzisiejszego wieczoru proszę Cię w intencji wszystkich dzieci, które straciły wiarę w lepszy świat. Niech zachowają choć iskrę wiary w Ciebie, bo inaczej pozostaną na wieki w szponach złego…

Módlcie się za nas…

 

SAMSUNG CSC

Katedra w Nairobi

„Módlcie się za nas”.  Wczoraj wieczorem otrzymałem takiego sms a od mojego przyjaciela, ks. Patricka Mugambi, proboszcza parafii p.w. św. Katarzyny ze Sieny w Mbaranga, w Kenii. W stolicy kraju trwa dramat zakładników uwięzionych w centrum handlowym, przez grupę terrorystów, prawdopodobnie obcego pochodzenia. Doniesienia medialne mówią, że zostali zwolnieni muzułmanie. Wszyscy inni są przetrzymywani jako zakładnicy.

Pamiętam jak w lutym odwiedzałem ks. Patricka. Był to czas, gdy zamiar abdykacji ogłosił Benedykt XVI. Dużo rozmawialiśmy o tym, co oznacza to dla Kościoła. Pewnego dnia, złożyliśmy wizytę włoskim misjonarzom, którzy spędzili w Kenii 40 lat swojego życia. Zapytałem jednego z nich, czy decyzja Ojca Świętego może być znakiem zbliżającego się prześladowania Kościoła. Spojrzał na mnie zdziwiony i odparł krótko: „Tylko w zeszłym roku i tylko w Nigerii oddało życie za wiarę w Chrystusa więcej ludzi, niż wymordowali wszyscy rzymscy cesarze.” Po czym zapytał: „O jakim prześladowaniu ty mówisz”?

Nasz świat wydaje się tak inny. Nasi bracia i siostry w wierze żyjący w Afryce już chyba nawet nie oczekują, że Musungu (biały człowiek) zrozumie ich problemy. Wierzę jednak, że nasz Pan, Bóg i Ojciec nasz wszystkich oczekuje od nas jednego. Abyśmy w świecie tak pełnym nienawiści dawali świadectwo, że wierzymy w Boga który jest miłością i dwa przykazania miłości pozostają drogowskazami naszego życia. Módlmy się więc za Kościół w Afryce. Tylko tyle i AŻ tyle możemy dziś dla nich zrobić.

Chleba naszego powszedniego…

Chleb, to najbardziej podstawowy pokarm zdecydowanej większości ludzkości. Chleb, to symbol pokarmu, potrzebnego do zaspokojenia głodu. Chleb powszedni, to nasza codzienność, którą budzi każdy wschód słońca, a jego zachód okrywa często jedynie mrokiem jak Namiot Spotkania okrywał tajemnicą spotkanie Mojżesza z Przedwiecznym.

Duszpasterski chleb powszedni, to sytuacje, które w życiu kapłan spotyka każdego dnia. Okazje, aby ludzi, których Dobry Bóg postawił na jego drodze, nie odesłać głodnymi do domu, lecz nasycić wiarą, nadzieją i miłością.

Ludzka strona kapłaństwa sprawia, że nie zawsze można podołać temu zadaniu. Łaska Boża przychodzi zaś z pomocą, sprawiając, że kapłan otwierając szeroko oczy staje się na nowo, świadkiem cudu, na miarę cudu rozmnożenia chleba. Radością z przeżywania takich chwil zamierzam się tutaj z wami dzielić…