Roczne archiwum: 2013

Co się stało z „Pokoleniem JP II”?

DIGITAL CAMERA
fot. ? Ks. Mirosław Matuszny

 Stawiając to samo pytanie jeszcze bardziej prowokacyjnie, można zapytać, czy z „Pokolenia JP II” zostało tylko „Pokolenie JP”? Są tacy, co tak twierdzą. Ten jednak, kto w miarę regularnie śledzi mój blog, w tym chociażby ostatni wpis skierowany do Alicji, wyczuwa z pewnością prowokację zarówno w tytule, jak i we wstępnie będącym jego rozwinięciem.

Dziś XIII dzień Papieski, przeżywany pod hasłem: Jan Paweł II – Papież Dialogu. Chociaż sama idea Dnia Papieskiego nawiązuje przede wszystkim do „Habemus Papam” a nie do „Santo Subito” nie sposób oddzielić jednego od drugiego, zwłaszcza w perspektywie rychłej kanonizacji błogosławionego Jana Pawła II.

Wydawać by nam się mogło, że postać Papieża Polaka, to wciąż niekwestionowany autorytet i wzór do naśladowania. Trzymamy się tego od lat, odkąd w oknie Bazyliki Świętego Piotra ukazał się następca Księcia Apostołów pochodzący z Dalekiego Kraju. Niejednokrotnie idziemy duszpasterską „drogą na skróty” używając jako argumentu Jan Paweł II powiedział, Jan Paweł II napisał.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że od „Habemus Papam” minęło już trzydzieści pięć lat, a od „Santo Subito” ponad osiem. Oznacza to, że dzisiejsze dzieci, będące w szkołach podstawowych znają postać Papieża Polaka tylko z historii.  Stąd też z każdym kolejnym rokiem jego postać będzie odbierana prawdopodobnie tak samo, jak my odbieramy i odczytujemy postaci świętych i błogosławionych z zamierzchłej przeszłości.

Kiedy Jan Paweł II odchodził do „Domu Ojca”, działy się w Polsce i na świecie rzeczy niezwykłe. Wielu stawiało sobie pytanie, jak to możliwe, że naraz znalazło się w nas tyle empatii? Jakim cudem kibice zwaśnionych klubów piłkarskich wiązali ze sobą szaliki z wrogimi do tej pory sobie barwami? Skąd pośród stojących w ulicznych korkach kierowców znalazło się naraz tyle kultury i wyrozumiałości? Dlaczego zwaśnieni od lat ludzie podawali sobie dłonie i przebaczali zadawnione urazy?

Wielu innych jednak mówiło: „zaczekajmy, co z tego będzie. Nie cieszmy się pochopnie”. Ci sami ludzi dziś właśnie udowadniają, czasem z nieukrywaną satysfakcją, że z Pokolenia „JP II” zostało tylko „JP” (pozwolę sobie nie tłumaczyć dosłownie tego skrótu, wychodząc z założenia że dla przeciętnego polskiego internauty jest to „oczywista oczywistość”.)…

Jaka jest prawda? Można by odpowiedzieć, taka, jaka jest dzisiejsza młodzież, a jaka jest, to każdy widzi.  Tak przecież w życiu już jest, że sukces ma wielu ojców, ale porażka zazwyczaj jest sierotą. Jako katecheta pracujący siedemnasty rok z młodzieżą na różnych parafiach, mogę jednak wyrazić swój punkt widzenia. Po pierwsze, pokolenie JP II istnieje, i czeka na naszą modlitwę oraz duszpasterskie zaangażowanie. Czeka na świętych i jednocześnie aktywnych kapłanów, którzy nie stracili wiary w to, że następne pokolenia mogą naprawić to, co nam dorosłym nie do końca się udało, że zajmując publiczne urzędy, prowadząc działalność polityczną, gospodarczą czy społeczną, będąc małżonkami, rodzicami, kapłanami i zakonnikami zrealizują w większej części niż my to, czego nauczał błogosławiony Jan Paweł II. To, co wydarzyło się po śmierci bł. Jana Pawła II w Polsce, to dowód na to, że życie wg nauki Mistrza z Nazaretu nie tylko jest możliwe, ale że wręcz konieczne, aby nie stracić nadziei na lepszy świat.

Aby jednak tak się stało, trzeba zadbać o kilka rzeczy. Po pierwsze, a piszę to jako ksiądz katecheta, trzeba nam zrobić głęboki rachunek sumienia za to „czekanie” w chwilach, gdy Duch Święty poruszał sumienia ludzi stojących czasem bardzo daleko od Boga i Kościoła.

Po drugie, trzeba dzieciom i młodzieży pokazać i pozwolić choć częściowo zrozumieć cud tamtych chwil, kiedy na kilka dni staliśmy się brami i siostrami. Nie tylko z nazwy, lecz także poprzez wzajemne podejście do siebie. Będę się upierał wbrew opinii wielu, że był to czas szczególnej łaski dla naszego narodu. Czas, w którym Pan Bóg jakby chciał nam powiedzieć: zobaczcie, czego mogę dokonać poprzez jednego mojego wiernego sługę. On dziś odchodzi do Mnie. Teraz wy, moje sługi i służebnice kontynuujcie jego dzieło. Pokazać dzisiejszemu pokoleniu, że jako dzieci tego samego Ojca jesteśmy braćmi i siostrami, których mimo wszystko wciąż więcej łączy, niż mogłoby nas podzielić, to między innymi pokazywać, że nie tylko Błogosławiony, ale my wszyscy mamy być ludźmi dialogu. Tak jak Jan Paweł II ongiś, tak jak Papież Franciszek dzisiaj.

Po trzecie wreszcie, stanie się to możliwe, kiedy zakończymy adorację „papieskich kremówek” a zaczniemy adorować Tego, „który stanął kiedyś nad brzegiem, szukać ludzi gotowych pójść za Nim, a Którego całym życiem głosił bł. Jan Paweł II. Odkupiciela Człowieka – Jezusa z Nazaretu.

Owocnych refleksji

zdjęcia1 186

fot. ? Ks. Mirosław Matuszny

P.S.

Kto chciałby poczuć na nowo atmosferę tamtych dni, zamieściłem w zakładce „kazania” to, które wygłosiłem w miesiąc po odejściu do Pana Jana Pawła II. Link poniżej.

http://www.matuszny.opoka.org.pl/miesiac-po-smierci-jana-pawla-ii/

Dziękuję, Alicjo…

Close up of male hand writing on a blackboard with copy space
Fot ? rangizzz – Fotolia.com

Ile nadziei i optymizmu potrafi wnieść w życie księdza katecheza w szkole, wie tylko ten katecheta, który pozwolił, aby jego serce zaczęło bić „w rytm szkolnych dzwonków”. Od wtorku, kiedy to eksplodowała „medialna bomba” w postaci „odpowiednio zinterpretowanej” wypowiedzi ks. Arcybiskupa Michalika, zastanawiałem się co czeka mnie na najbliższej katechezie , zwłaszcza w liceum. Jak na tę eskalację nienawiści zareagują młodzi ludzie? Pozwolą sobie wmówić „medialną interpretację wypowiedzi”, czy też przyjmą wyjaśnienia i przeprosiny za nieścisłość Hierarchy, którego znają tylko z telewizji?

Lekcję zaczynam realizując kolejny przewidziany programem temat. Zostawiam sobie kilkanaście końcowych minut na szczerą rozmowę z moimi uczniami na temat ostatnich medialnych komentarzy pod adresem Kościoła. Wypowiedzi są różne. Od tej, że dobrze się stało, iż próbuje wyjaśnić się ten bolesny temat, po te, że ofiara przestępstwa normalnie udaje się na policję i do sądu, a nie rozpętuje medialną kampanię. Słyszę też głos, że w tej wypowiedzi, każdy usłyszał to, co chciał usłyszeć.

Próbuję doprecyzować temat. Przedstawiam analogię z życia szkoły. Pytam, co robi nauczyciel, który ma wątpliwości, czy błędna odpowiedź ucznia nie jest przypadkiem „lapsusem językowym”? Słyszę w odpowiedzi, że nauczyciel ma dwa wyjścia, postawić dodatkowe pytanie, lub jeśli CHCE postawić jedynkę, to już o nic nie pyta. „Który z tych przypadków jest dociekaniem do prawdy?”, pytam nie dając za wygraną. „Czy tu chodzi o prawdę?” słyszę jeden z komentarzy padający z klasy.

Przypomina mi się tutaj świetny polski film pt. „Komornik”. Tytułowy bohater bezlitośnie egzekwuje każdy dług. Stroni od przyjmowania łapówek. Gardzi ludźmi, od których windykuje należności. Ta pogarda prowadzi go do realizacji przewrotnego planu. Przyjmuje łapówkę od jednego z wierzycieli, tylko po to, aby mimo to ściągnąć należny od niego dług. Kiedy wdraża realizację swojego planu, przychodzi mu do głowy jeszcze bardziej szalony pomysł. Pieniądze rozdaje ludziom, których wydaje mu się, że skrzywdził, i oddaje im część z zarekwirowanych przedmiotów. Nie wie jeszcze, że łapówka którą przyjął, to tzw. „zakup kontrolowany”. Prowokacja, mająca ukrócić jego działalność. Kiedy sprawę przejmuje prokuratura i zaczyna on rozumieć, że dał się podpuścić, próbuje tłumaczyć się, że pieniądze oddał ludziom. Niestety, na jego niekorzyść, prawie wszyscy zaprzeczają. Opuszczony dowiaduje się, że konsekwencji nie będzie, bo ma przyjaciół, którzy za niego poręczyli, w domyśle, że jeśli będzie lojalny względem własnego środowiska, nic mu się nie stanie. W międzyczasie do prokuratora bezskutecznie próbuje dostać się pewna kobieta. Gdy zdaje się być już po sprawie, wbiega do gabinetu tłumacząc, że ona faktycznie dostała od „Komornika” pieniądze. Prokurator nie chce jej słuchać, więc oburzona mówi: „ale tu przecież chodzi o zwykłą, ludzką UCZCIWOŚĆ”. Reakcja jej rozmówcy pozbawia ją jednak złudzeń. Prokurator spogląda bowiem na nią jak na przysłowiową kosmitkę i pyta zdziwiony, jak gdyby odkrył Amerykę: „Przepraszam, o coooo???” Kobieta zdaje się rozumieć otrzymaną lekcję. Mówi przepraszam i wychodzi z gabinetu.

O co więc chodzi w medialnych relacjach ostatnich dni? Czy oby na pewno o zwykłą, ludzką uczciwość? Na to pytanie drogi czytelniku musisz odpowiedzieć sobie sam.

Na koniec winien jestem jedno wyjaśnienie. Kim jest i co ma do tego wszystkiego tytułowa Alicja? Już tłumaczę. To jedna z moich uczennic. Ta, która bez namysłu odparła, że postawa nauczyciela w przypadku językowego potknięcia ucznia podyktowana jest tym, czy z góry przyjął, że chce postawić jedynkę, czy też postanowił dociekać prawdy. Analogia do ostatnich wydarzeń jest oczywista. Ala jednak powiedziała na tej lekcji coś jeszcze. Coś, co może być nie tylko dla mnie ale i dla innych cudowną lekcją ufności Panu Bogu, oraz nadziei, że „ludzie, zwłaszcza młodzi, swój rozum jednak mają”. „My o tym (o prawdziwych intencjach ks. Arcybiskupa oraz o tym, że grzechy nawet najcięższe kilku duchownych nie mogą przekreślać posługi wszystkich kapłanów – przypis mój) wiemy, proszę Księdza, ale co pomyślą sobie na ten temat ludzie, stojący z dala od Kościoła, nie znający go tak, jak my? Co pomyślą sobie ludzie, którzy non stop słuchają tej nagonki na księży?? Ta troska o Kościół i sprawy Boże to prawdziwy dar, jaki my księża katecheci otrzymujemy od naszych uczniów. I za to, a zwłaszcza za nich samych Bogu niech będą dzięki. I im niech będą dzięki. Tobie Alu, też bardzo dziękuję. Niech Pan Cię błogosławi i strzeże!

„Miałabym dziś szesnaście lat, tyle co Ty wtedy, mamo…”

3d rendered illustration - human fetus month 6
Fot. ? Sebastian Kaulitzki – Fotolia.com

„…też cieszyłby mnie ten świat, przeżyła bym to samo

mamo, nie chciałam umierać, dlaczego mnie nie kochałaś?

Nie miałaś prawa zabierać, życia choć mi je dałaś…”

To tylko fragment znanej piosenki, której treść nie pozostawia obojętnym człowieka, który nie postradał jeszcze resztek wrażliwości.

Nie tak dawno temu, krążył w internecie mem, przedstawiający młodą dziewczynę trzymającą w ręce test ciążowy i w drugiej części obrazka zdjęcie jej nienarodzonego dziecka. Oboje myślą to samo: „moja mama mnie zabije!” Pod obrazkiem podpis: „Czyje obawy i emocje są bardziej uzasadnione? – Kampania Pro live”

Nie tak dawno temu obrazek ten zauważył mój kolega z czasów seminaryjnych z Włoch. Zapytał, co znaczą napisy. Gdy mu przetłumaczyłem, po chwili ten obrazek z tłumaczeniem na j. włoski znalazł się pośród jego ulubionych na popularnym portalu społecznościowym.

Dziś zostałem zapytany drogą niezastąpionego internetu o krążące w internecie zdjęcie, przedstawiające dziecięce ciała… Nie jestem specjalistą od Fotoshopa, nie umiem zweryfikować, czy to fotomontaż czy też nie. Ale prawda o tym procederze jest jeszcze bardziej brutalna, niż zdjęcia i komentarze, jakie tam zamieszczono.

Tak się jednak składa, że dopiero wróciłem ze spotkania, z ludźmi, którzy prowadzili akcję zbierania podpisów pod obywatelskim projektem ustawy przywracającym chorym nienarodzonym dzieciom prawo do życia. Oczywiście, nasi Wybrańcy Narodu po raz kolejny wyrzucili do sejmowego śmietnika ponad 400 tys. podpisów zebranych w ciągu nie całych trzech miesięcy, domagających się prawnej ochrony życia tych najbardziej bezbronnych z ludzi. bł. Matka Teresa z Kalkuty mawiała: „Jeśli matce wolno jest zabić swoje dziecko, cóż może powstrzymać ciebie i mnie…”.

„Na świecie toczy się bitwa, pomiędzy życiem i śmiercią. Po której jesteś stronie?” Pyta Gianna Jessen , (jeśli klikniesz w jej imię i nazwisko, zostaniesz przekierowany na serwis youtube.com, gdzie opowiada ona swoją historię) która przeżyła próbę zabicia jej w trakcie aborcji. Jej historia zainspirowała twórców głośnego w USA i pominiętego w Polsce filmu „October baby”.

Od pewnego czasu obserwuję, jak zwolennicy legalnego zabijania dzieci deklarują, że „są przeciwko aborcji, ale są za prawem do wyboru”. Ciekawe, gdyby ktoś odważył się powiedzieć, jestem przeciw pedofilii, ale jestem za prawem do wyboru, więc uważam że nie powinna być karalna…  Sądzę, że zostałby potraktowany w jedynie akceptowalny w takim wypadku sposób. Zastanawia mnie, dlaczego z taką samą reakcją nie spotykają się ludzie, zezwalający na prawo do zabijania? Dlaczego parlamentarzyści zezwalający na legalne zabijanie dzieci, wybierani są na kolejne kadencje? Gdy w latach dziewięćdziesiątych wprowadzano obecnie obowiązującą ustawę częściowo chroniącą życie (w tamtych czasach był to znaczny postęp), krzyczano, że ustawy nie zmienią obyczajów. Okazało się, że zmieniły. Kiedy dziś Kaja Godek, – matka dziecka z zespołem Downa odpowiada na pytania posłów, opisując m.in. jak traktuje się dziś matkę i nienarodzone dziecko, gdy badanie wykaże chorobę dziecka, większość Polaków przynajmniej deklaruje, poparcie dla zmian w prawie, które obejmą ochroną prawną chore nienarodzone dzieci (jeśli klikniesz w jej imię i nazwisko, zostaniesz przekierowany na serwis youtube.com, gdzie jest jej wystąpienie).

Drastyczne zdjęcia z wystaw Fundacji Pro będą budziły dalej kontrowersje, znajdowane w internecie zdjęcia wciąż będą stawiały pytania o to, czy są fotograficzną dokumentacją barbarzyństwa, czy fotomontażem, póki nie uświadomimy sobie, że dalsze słowa cytowanej na początku piosenki nie odbiegają aż tak daleko od drastycznej rzeczywistości.

„Dzieci się boją zastrzyków,

cyganek i kominiarzy.

A ja się boję śmietników.

Tam leżą cząstki mej twarzy.

Dzieci lubią tulić lalki

Ja do ziemi tulę się z lękiem

Ktoś wrzucił do umywalki

me ciałko ciepłe i miękkie…”

Na indywidualne życzenie wyrażone w e mailu prześlę link do stron pro live, gdzie pokazane jest „na żywo” jak wygląda dziś tzw. „prawo do wyboru”. Ostrzegam, materiał pokazuje całą prawdę bez cenzury. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Wszystkim polecam obejrzenie Świadectwa Gianny Jassen i Kai Godek. Wystarczy kliknąć w napisane na brązowo ich imiona i nazwiska.

Polowanie z nagonką

Black Lab with Mallard

Fot. ? Zach Cunningham – Fotolia.com

Miejska legenda głosi, że owego czasu dwoje młodych ludzi spacerowało obok parku. W pewnej chwili, młodzieniec będący przednim dżentelmenem, zatrzymał się na chwilę, i oznajmił swojej lubej, że słyszy grę świerszcza. Gdy ta nie dowierzała, podszedł na skraj chodnika i po chwili przyniósł maleńkiego „grajka”. Wrażenie na lubej zrobił nieziemskie, ponieważ zapragnęła, aby dogłębnie wyjaśnił jej, jak to możliwe, że obok ruchliwej ulicy, pośród zgiełku i tłumu przechodniów usłyszał maleńkiego owada. Czytaj dalej Polowanie z nagonką

Jak Ci nie wstyd?!

Teddybär hält sich die Augen zu
Fot ? PhotographyByMK – Fotolia.com

 Zdawać by się mogło, że zawstydzanie kogoś, to najprostszy, choć niezbyt wyrafinowany sposób zwracania uwagi. „Wstydził byś się! Jak ci nie wstyd? Wstydu nie masz?” Okazuje się, że język polski zna sporo określeń motywowania do lepszego zachowania w oparciu o wstyd. Problem zaczyna leżeć gdzie indziej. Stara rzymska anegdota opowiada, jak pewien Patrycjusz udał się aby odwiedzić swojego przyjaciela. Gdy stanął u jego drzwi, przywitał go sługa przyjaciela, informując, że pana nie ma w domu. Nie przejmował się tym, że z wnętrza willi dochodziły odgłosy śmiejącego się pana, wszak „pan każe, sługa musi”. Gość nie wchodząc w szczegóły udał się do swojej lektyki i kazał nieść się z powrotem do domu. Jakiś czas później role się odwróciły. Przyjaciel zawitał do domu Rzymianina, którego kilka tygodni temu zwyczajnie spławił. Stanął u drzwi, zakołatał i usłyszał głos swojego przyjaciela: „Nie ma mnie w domu”! Stanął jak wryty i nie spodziewając się takiego powitania krzyknął: „Jak to nie ma Cię w domu, skoro słyszę Twój głos?!”. Gospodarz jednak nie dając za wygraną odparł: „Wstydu nie masz! Ja uwierzyłem Twojemu słudze, że Cię nie ma, a Ty mnie samemu nie chcesz wierzyć?”

No tak, kto i kiedy powinien się wstydzić, można by zapytać nie tylko w odniesieniu do owej anegdoty, ale także spoglądając na współczesne dzieci i młodzieży „chowanie”. Wczoraj pisałem o obecności milusińskich na portalach społecznościowych, dziś „przyczepię się niczym rzep psiego ogona” tego, czego dziś ludzie się wstydzą, a gdzie wstyd odłożyli do lamusa.

Jakieś dwa lata temu, organizowaliśmy wraz z siostrą katechetką inscenizację z okazji Świąt Wielkanocy. Tradycją stało się już to, że na tę okoliczność zwykle angażowaliśmy w grę aktorską dzieci, które do prymusów nie należały, dając im możliwość wniesienia pozytywnego wkładu w życie społeczności szkolnej i parafialnej. Inscenizacja ta opisywała historię kilkunastoletniej dziewczynki, z wiecznie skłóconego domu, która w poszukiwaniu koleżanki trafia w Wielką Sobotę do kościoła i zaczyna przypominać sobie, że kiedyś, gdy byli jeszcze normalną rodziną, przychodzili w to miejsce…

Nie o scenariusz jednak chodzi w tym epizodzie. Otóż dzieci miały zapowiedziane, że w dniu premiery, mają ubrać się w miarę odświętnie, a dziewczynkom siostra jasno i wyraźnie dała do zrozumienia, że mają przyjść na przedstawienie w spódniczkach. Jakie było nasze zaskoczenie następnego dnia, gdy na godzinę przed premierą nasze młode aktorki stawiły się w spódniczkach, które wyglądały zwłaszcza na długość, jak gdyby pozdejmowały je z lalek Barbie. Jak pamiętam do dziś, naszą pierwszą reakcją było: „jak wyście się poubierały?!” Dzieci kochane, Wy macie po dziesięć – jedenaście lat! Które dziecko w tym wieku ubiera tak „krótko”? One natomiast na to jak na komendę: „ale my nie mamy innych spódnic”… Cóż, dziecięca i młodzieżowa moda nie od dziś sugeruje, że ze „wstydem” dzieje się ostatnio coś niepokojącego. Prawdziwą jednak kopalnią wiedzy na ten temat, są zdjęcia, jakie dzieci i młodzież zamieszczają na swoich profilach na nk czy Facebooku. Przybierane przez dzieci pozy, zdjęcia robione z co najmniej „dziwnej” perspektywy, nie wspominając już o komentarzach, satanistycznych gestach czy wulgaryzmach przetaczających się jak fala ścieków przez kanał.

Czego więc nie wstydzą się pociechy? Wagarów, picia alkoholu (iście dziwna to moda, na robienie sobie zdjęć, gdzie na pierwszym planie w ręku małolata jest puszka z piwem, lub innym „turboptysiem”), ubiorów które bardziej pasowałyby na plażę niż do szkoły, palenia papierosów (pamiętam, jak przed jednym z gimnazjów (sic!) w Lublinie uczennice stojące przed szkolną furtką, aby witać przybyłych na Dzień Otwartych Drzwi kandydatów do szkoły dziarsko dzierżyły w dłoniach po „fajce”, a co jakiś czas z gracją się nimi zaciągały mając przypięte plakietki, które informowały, że są oficjalnymi przedstawicielkami społeczności szkolnej na okoliczność tejże imprezy rekrutacyjnej) itp. Gimnazjaliści zwłaszcza, nie wstydzą się również jak pokazuje „wujek Facebook” zdjęć, na których uwiecznione są chwile publicznego okazywania sobie przez nich uczuć, różnej maści „sweet fotek” robionych telefonem „z ręki” lustrze szkolnej toalety, i innych „ciekawych impresji fotograficznych”…

Co więc stało się ze wstydem? Nie, nie myślmy sobie że poszedł w nieznane. Owszem, dzieci wiedzą co to jest wstyd! Wstydzą się odczytać np.pracy domowej, w której opisują swoje zdolności, wstydzą się podejść bliżej pod ołtarz w kościele, wstydzą się czasem nawet dobrych ocen, aby nie być branym za „kujonów”. Zdarza się coraz częściej, że wstydzą się rodziców, swojej wiary i tego, że … nie są do końca jeszcze zepsute.

Jeśli życie porównamy do własnego mieszkania, to wstyd jest „zamkiem w drzwiach”, lepiej lub gorzej, ale zabezpieczającym przed nieproszonymi gośćmi. Jest narzędziem, które sforsowane siłą kwalifikuje tego, który je w ten sposób „ominął” jako włamywacza. Co dzieje się z domem, który ma wyważony zamek w drzwiach? Co dzieje się z komputerem bez ochrony antywirusowej?

Wreszcie co zatem będzie z dziećmi, które w ponoć 80 przedszkolach w Polsce poddawane mają być różnym łamiącym wstyd edukacjom „o tym i o tamtym”? Co będzie z pokoleniem, które wstydzi się dobra, a chlubi się złem i głupotą? Na kogo wyrosną dzieci, wstydzące się cnotliwego życia i marzące o karierze rodem z „zakazanych filmów”? Tego chyba do końca nie da się przewidzieć, ale trzeba chyba za wszelką cenę uczyć dzieci od małego, że wstydzić się trzeba zła a nie dobra, grzechu a nie cnoty.

Na koniec wspomnienie sprzed kilku lat. Rzecz dzieje się przed jedną  z lubelskich szkół ponadgimnazjalnych. Idąc do szkoły widzę, jak uczennica za winklem inhaluje się tytoniem. Podchodzę, mimo że spłoszona zdążyła już wyrzucić papierosa i zaczynam jakże owocny dialog.

„Magda, nie szkoda Ci zdrowia?” Pytam.

„Ale ja nie paliłam, proszę Księdza.”

„Magda, przecież widziałem.”

„No mówię księdzu, że nie paliłam!”

„Magda, wiesz co, nie jesteś jedyną, którą tu spotkałem „na fajkach”, ale nie przyszło by mi do głowy, że Ty potrafisz kłamać, patrząc prosto w oczy!” Po tym zdaniu moja młoda rozmówczyni ze wstydu natychmiast zwiesza głowę jak sitowie i odpowiada bez namysłu:

„Tak, paliłam… Przepraszam.”

Wstyd włączył się w odpowiednim momencie. Spowodował zażenowanie, dał do myślenia. Czy za kilka – kilkanaście lat, wciąż jeszcze będzie się do czego odwołać?

Zapraszam do dyskusji i zamieszczania swoich spostrzeżeń w komentarzach. Życzę miłego wieczoru.

Złapany w Sieci

smiling student girl with laptop at school
Fot. ? Syda Productions – Fotolia.com

Ile radości potrafi dostarczyć katecheza w szkole, wie tylko ten, kto bezwarunkowo pokochał tę formę głoszenia Słowa Bożego. Po szesnastu latach posługi myślałem, że niewiele jest rzeczy, które jeszcze mogą mnie zaskoczyć. A jednak. Człowiek ponoć uczy się całe życie i myliłby się ten, kto twierdziłby, że w szkole naukę pobierają tylko uczniowie od nauczycieli.

Moja przesympatyczna klasa piąta „D” udzieliła mi dziś lekcji, z zadaniem domowym włącznie. W czasie toku zajęć, kiedy już prawie wszystko zostało omówione i nadszedł czas na pytania, udzielając głosu zgłaszającej się uczennicy spodziewałem się czegoś, co związane będzie ściśle z tematem.

Pytanie jednak zaczęło się śmiertelnie poważnie, od słów: „Nasz Ojciec Święty, Franciszek…”, i kiedy w myślach błyskawicznie nastawiłem się na to, że dziecko poruszy bądź to jakiś ważny problem, o którym mówił ostatnio Papież, bądź przywoła strzępek medialnej interpretacji jego  słów, padło zdanie które mnie kompletnie zaskoczyło. „…ma konto na Twitterze, a Ksiądz ma?” „Nie mam” odpowiadam prawie mechanicznie, i słyszę równie mechaniczną odpowiedź: „Szkoda, bo bym Księdza zaprosiła”.

Cóż, lekcja się skończyła, a ja wracając ze szkoły zacząłem się zastanawiać, czy oby czegoś nie zaniedbuję… Facebook, NK, blog… Ale Twitter? Jakoś nie pomyślałem. Przez chwilę poczułem się przyłapany na „duszpasterskim zaniedbaniu”, zwłaszcza, że „oberwałem z grubej rury”, bo wprost autorytetem Następcy Świętego Piotra. Później jednak pomyślałem, że nie wszyscy wszystko muszą robić. Obecność Ojca Świętego na Twitterze jest potężnym orężem duszpasterskim. Dociera do ludzi, dla których jego jeden wpis, jest być może jedynym kontaktem ze Słowem Bożym.

Dziś Matki Bożej Różańcowej. Święto ustanowione jako dziękczynienie Panu Bogu i Matce Najświętszej za zwycięstwo chrześcijańskiej floty nad muzułmańską pod Lepanto, w 1571 r. Sukces militarny, który zupełnie nie został spożytkowany. Koalicja chrześcijańska rozpadła się, a Imperium Tureckie niewiele ponad sto lat później, w 1683 roku ponownie postanowiło podbić Europę. Gdyby nie nasz Jan III, nie wiadomo czy Kara Mustafa nie dopiąłby swego i „zerwawszy „Złote Jabłko” miałby otwartą drogę na Rzym. Trzeba było być szalonym wizjonerem na miarę polskiego Króla, aby po kryjomu, przez wyjątkowo nieprzyjazne dla ciężkiej jazdy tereny przygotować atak z Kahlenbergu. Warto jednak nadmienić, że zanim ów szalony plan Jan III wcielił w życie, przychodząc w ostatnim momencie z odsieczą oblężonemu Wiedniowi, pokłonił się najpierw Najświętszej Panience, a do bitwy ruszył dopiero po uczestnictwie we mszy św. odprawionej na ruinach kościoła prze bł. Marka z Aviano.

Od tamtej pory świat Islamu nie zagroził już nigdy realnie Zachodowi, a sam Król po bitwie napisał do Papieża: „Venimus, Vidimus et Deus vicit”- Przybyliśmy, Zobaczyliśmy i Bóg zwyciężył.

Czy dziś, małymi rozproszonymi siłami, można odnieść zwycięstwo głosząc Ewangelię na „Cyfrowym Kontynencie”? Zarówno bitwy pod Lepanto, jak i pod Wiedniem dają taką nadzieję. Warto jednak wyciągnąć wnioski i wiedzieć, że nie przewaga militarna i nie liczebność wojsk ma tutaj decydujące znaczenie. Dowodzenie, wizja zwycięstwa i zaufanie Bogu zdają się być jedynymi kluczami do sukcesu. Poza tym, jak to w czasie bitwy bywa, jeden jest wódz, a zadania muszą być podzielone. Nie wszyscy muszą twittować, nie wszyscy blogować, nie wszyscy mieć konto na Facebooku.

Ważne, jest to, abyśmy wszyscy „w dobrych zawodach wystąpili, bieg ukończyli, wiary ustrzegli. Wówczas, zostanie dla nas odłożony wieniec sprawiedliwości, który w owym dniu odda nam Pan, a nie tylko nam, ale wszystkim, którzy umiłowali pojawienie się Jego”.

Temu służy Twitter Papieża Franciszka, temu chciałbym by służył mój Blog, temu na pewno służy wieczorna modlitwa, o której nie zapomnijcie po przeczytaniu tego wpisu.

Kolorowych snów!

„Jest sprawa, proszę księdza…”

Segreto Femminile
Fot. ? Francesco83 – Fotolia.com

To tekst znany chyba każdemu księdzu pracującemu z młodzieżą, zwłaszcza, jeśli katechizuje w szkole. Spodziewałem się więc typowych dylematów młodości. Tym razem było jednak inaczej…

Nie byłby to zapewne temat na wieczorne blogowanie, gdyby nie to, że i tak mówiłem już o tym na mszy do młodzieży, a zebranie tych myśli, które kłębią się mi od południa po głowie, jeśli tylko może zaowocować jakimś dobrem, niniejszym przelewam na cyfrowy papier i niczym starożytni rozbitkowie wkładam w „butelkę swojego bloga”, posyłając na wody bezkresnego internetu.

Otóż, rozmowa ta, o której piszę to streszczenie dialogu dwóch młodych osób, na temat? No oczywiście! Pedofilii i postrzegania każdego, nawet kleryka przez taki właśnie pryzmat. Jak wspomniałem, nie było by powodu, by raz jeden jeszcze brać owego „byka za rogi”, gdyby nie fakt, że na dogłębne wyjaśnienia po mszy, być może nie było zbyt wiele czasu, a winien to jestem pytającej…

Więc, raz jeszcze, choć zupełnie inaczej.

Pozwólcie, że starszym odświeżę pamięć, młodszym mam nadzieję nieco otworzę oczy:

1. 16.08.2007 roku doszło do zdarzenia, po którym (działo się to już po powrocie z Afganistanu) polscy żołnierze zostali oskarżeni o atak na wioskę w Afganistanie, na skutek którego to ataku były ofiary śmiertelne wśród cywilów. Ile wówczas przetoczyło się po internetowych forach opinii, że polscy żołnierze to okupanci Afganistanu, że to zbrodniarze wojenni itp. Po 4 latach procesu, Sąd uniewinnił oskarżonych.  Obecnie, sprawa wraca po decyzji Sądu Najwyższego. Nikt rozsądny jednak, nie pluje na polski mundur, nie domaga się, aby rozwiązać armię, zakazać jej działalności, czy nie straszy dzieci żołnierzami…

Nie długo po tym wydarzeniu, dane mi było zapoznać się z „drugą stroną medalu”. Otóż napotkany żołnierz, który służył w Afganistanie, opowiadał, jak wygląda codzienność w polskiej bazie. Najbardziej przejmujące było to, kiedy mówił: Proszę Księdza, przyzwyczailiśmy się już do tego, że do wiosek w nocy wracają Talibowie. Jeśli mieszkańcy zdążą, wysyłają dziecko, aby przyszło do nas po pomoc. Niech sobie Ksiądz wyobrazi, że gdy Afganistanem rządzili Talibowie, mężczyznom mierzyli nawet długość brody, czy zgadza się z Koranem, jak nie to bez dyskusji „rozwalali”…

2. 23 stycznia 2002 dziennikarze ujawniają tzw. Aferę „Łowców skór”. Oskarżono w niej lekarzy i sanitariuszy Pogotowia Ratunkowego o uśmiercanie pacjentów i „handel informacjami o zgonach” wybranym zakładom pogrzebowym. Nienawiść społeczna w tym mieście była tak wielka pod adresem Służby Zdrowia, że zdarzało się, o czym informowały media, że jadąca do wypadku karetka pogotowia, była obrzucana kamieniami. W wyniku postępowania procesowego zapadły wyroki skazujące, z karą dożywocia włącznie, lecz okazało się, że przypadków zabójstw było znacznie mniej, niż początkowo podawano. Cóż by było jednak, gdyby po tym zdarzeniu, nawet w tamtym mieście przestano wzywać Pogotowie do wypadków, ciężko chorych. Ilu uczciwych, oddanych sprawie i pracujących z poświęceniem lekarzy, musiało zmierzyć się wówczas z łatką „morderców”? Pewnie nie mniej, niż żołnierzy, którzy po Nangar Khel musieli zmierzyć się z opinią zbrodniarzy. Dziś, dzwoniąc po karetkę, nikt nawet nie pamięta już o sprawie sprzed 11 lat…

3. Kościół Katolicki w Polsce, Anno Domini 2013… Wystarczy przejrzeć komentarze na moim blogu, by mieć ogólną orientację, jak jesteśmy postrzegani jako duchowni…

Wielu ludzi, nawet moich przyjaciół pyta: co o tym sądzić? Wielu młodych oddanych Bogu i Kościołowi wprawia się w zakłopotanie, rozmawiając ze zdeklarowanymi ateistami, którzy „księżmi straszą dzieci”.

Chrystus osobiście wybierał Apostołów, a mimo to pośród nich był jeden zdrajca – Judasz. Czy dziś, w wojsku, służbie zdrowia, oświacie, pomocy społecznej, Kościele jest AŻ 1/12 zdrajców? Nie sądzę. Przynajmniej, żaden proces tego nie wykazał, a statystyki mówią wręcz coś przeciwnego.

Wiem, każda ofiara jest tą o jedną za dużo. Wiem, nie powinno się to zdarzyć. Pamiętajmy jednak, że szatan jest ojcem kłamstwa. Kocha mieszać prawdę z kłamstwem, aby jak najwięcej Bożych Dzieci sprowadzi do piekła. Bierze kilka prawdziwych przykładów (o orzekaniu, ile jest tych prawdziwych zaczekajmy do wyroku sądu) i rozpętuje medialną histerię, aby jak największej liczbie ludzi zohydzić Kościół Chrystusowy. Dlatego tego niedzielnego wieczoru, pamiętajmy w modlitwie o tych, których wiara została nadwyrężona, o kandydatach do kapłaństwa, którzy jeszcze nie rozpoczęli swojej służby Bogu i ludziom, a muszą zmierzy się z obrazem, jaki na ich twarzach i sercach wymalowały media. Potrzeba nam świętych kapłanów. Nie osiągniemy tego piętnując młodych ludzi z ideałami, gotowych służyć Bogu i ludziom. Możemy jednak okazać wsparcie tym ,którzy rozpoczynając swoją drogę do kapłaństwa czekają na nasze modlitwy i nasze moralne wsparcie. Chylę czoła tutaj przed moim młodszym kolegą za akcję „wychowaj kapłana – adoptuj kleryka”. ks. Łukaszu, niech Dobry Bóg prowadzi i daje więcej takich natchnień.

Co do afer i mediów zaś, to przepraszam, ale nie wierzę w dobrą wolę mediów w tym zakresie. Dlaczego? Ponieważ ci sami dziennikarze domagają się linczu na oskarżonych bądź co bądź za ohydną lecz w wielu przypadkach nieudowodnioną zbrodnię, ale ci sami dziennikarze pieją z zachwytu, gdy kilkudziesięciu sodomitów paraduje po mieście domagając się publicznej akceptacji dla swoich zachowań, wbrew woli większości społeczeństwa, które nie życzy sobie aby takie widoki demoralizowały ich dzieci. Ci sami dziennikarze z „troską pochylają się nad ofiarami pedofilii w Kościele i ci sami dziennikarze domagają się aby przestać „znęcać się” nad reżyserem o znanym nazwisku (nota bene polskim nazwisku) ściganym do dziś przez wymiar sprawiedliwości USA za gwałt na 14 letniej dziewczynce. Ileż padło słów o tym, że amerykanie to barbarzyńcy, bo w Europie po takim czasie następuje tzw.przedawnienie, a reżyser robi takie dobre filmy i powinniśmy być z niego dumni. Mało tego, jedna z pań kreowanych na „publiczny autorytet” powiedziała w jednej z telewizji, że nastolatki teraz prowokują, a w ogóle zachowują się tak, że skąd można wiedzieć ile ona ma lat! Te same media milczą też, gdy do polskich przedszkoli wprowadzane są programy demoralizujące dzieci. Co nas czeka? Proponuję chociażby obejrzeć „Postęp po Szwedzku”.

Czy o taki postęp „postępowym mediom” chodzi? Leży im na sercu los ofiar, czy korzystają z okazji, aby jak „lew ryczący wypłoszyć” z Kościoła jak najwięcej młodych ludzi, aby nie Kościół lecz oni uczynili z nich „swoich uczniów”?

Znawcy tematu podają, że jednym z obrzędów inicjacji satanistycznej jest gwałt, i najczęściej „kapłan szatana” dokonuje go w stroju duchownego katolickiego, aby gdy nawet ofiara zechce szukać kiedyś pomocy, by miała przed oczami tamtą chwilę i mijała szerokim łukiem ludzi w sutannach…

Czy „ojciec kłamstwa” właśnie tak dzisiaj postępuje wymachując prawdziwymi i fałszywymi skandalami, aby niszczyć sumienia dzieci i młodzieży? Jeśli tak, podpowiadam jedną możliwość, o której pisałem już w odpowiedzi na jeden z komentarzy. Jeśli zawiedziesz się, bądź masz podejrzenia o cokolwiek do lekarza idziesz do innego, ale nie przestajesz się leczyć. Jeśli masz wątpliwości co do księdza, o cokolwiek niegodnego, idź do takiego, któremu jesteś w stanie zaufać. Wszak troska o zbawienie to walka o życie. I to wieczne!

Miłosierdzie kontra nienawiść. Ponoć do przerwy 1:0, ale dla kogo?

zdjęcia1 179Tak, wiem. Lubię prowokować, i prowokacji także w tym wpisie nie zabraknie. Na początek jednak stara, studencka anegdota.

Studenci stoją pod salą, na której Profesor prowadzi egzamin. Trwa gorączkowe douczanie się i spekulacje o co może zapytać itp. W pewnym momencie, jednemu ze studentów wykonującemu jakiś zamaszysty ruch ręką, w której trzymał indeks wypada ów studencki dokument i jakby tego było mało, szczeliną pod drzwiami wpada prosto na salę. Jak na komendę zapada grobowa cisza przed drzwiami. Po chwili, ku zdziwieniu studentów tą samą drogą indeks „wylatuje” na zewnątrz. Jego właściciel podejmuje go otwiera i omal nie mdleje ze zdumienia, gdy w rubryce ocena widnieje „bardzo dobry” a obok ołówkiem dopisane jest „za odwagę”. Ową medytację nad indeksem przerywa inny student, który niewiele myśląc, tym razem celowo posyła znaną nam już drogą swój indeks na salę, na której trwa egzamin. Chwila napięcia i znów indeks wylatuje na zewnątrz. Student podejmuje go, otwiera na odpowiedniej stronie i jakie jest jego zdziwienie, gdy w rubryce ocena widzi „niedostateczny” zaś obok, podobnie jak u kolegi komentarz profesora nakreślony ołówkiem: „lubię odważnych, nie bezczelnych”.

Podobnie jest z miłosierdziem, czyli miłością, na którą nie tylko nie zasłużyliśmy, ale której patrząc tylko po ludzku nawet nie mieliśmy prawa w najmniejszym stopniu oczekiwać. Słowa takie jak „przebaczenie”, „darowanie grzechów”, „pomoc wykluczonym”, „służba najuboższym” oddają i tak tylko częściowo ten odcień miłości.

Nie o tym jednak ma być w dalszym ciągu ten wpis. Otóż, warto przypomnieć, że jednym, ba pierwszym z uczynków MIŁOSIERNYCH względem duszy jest „grzesznych upominać”. Otóż nie chodzi tu bynajmniej o znęcanie się nad biednym grzesznikiem. Broń Boże też nie okazywaniu względem niego własnej wyższości, lecz o napominaniu, które prowadzi do nawrócenia, do ocalenia grzesznej duszy.

Jak słyszy się tu i ówdzie, nie tylko takie upominanie, ale wręcz nazywanie grzechów po imieniu, wskazywanie ich przyczyn, przez wielu określane zaczyna być jako tzw. „mowa nienawiści”. Ot nowy oksymoron w naszym ojczystym języku, tyle, że nie jest to tylko kwestia nazewnictwa. Warto przypomnieć, że nawet najbardziej zawzięte zwolenniczki legalnego zabijania dzieci przed urodzeniem twierdzą, że w Polsce przegrały debatę o aborcji. Dlaczego? Otóż bł. Jan Paweł II miał odwagę nazywać rzeczy po imieniu i to wprost z Watykańskiego Wzgórza mówił, że naród, który zabija własne dzieci, jest narodem bez przyszłości. Także dziś, odważne wystawy Fundacji „Pro” (pozdrawiam moich przyjaciół) formułują jednoznaczny przekaz: tzw. Aborcja, to zabójstwo niewinnego dziecka, zalegalizowana po raz pierwszych na ziemiach polskich (tylko dla Polek) przez nijakiego Adolfa H., którego zarówno Bóg jak i historia zdążyli już dawno osądzić.

To skutkuje większą świadomością społeczną, a w latach 90 tych doprowadziło do tego, że Polska stała się jednym z dwóch krajów na świecie, które w realiach tzw. „demokracji” (cokolwiek w naszej rzeczywistości by to nie znaczyło) przeszły od prawa zezwalającego na zabijanie nienarodzonych dzieci na życzenie, do prawa przynajmniej częściowo chroniącego życie nienarodzonych.

Podobnie jest i dziś, i to w dwu najbardziej dyskutowanych ostatnio kwestiach: publicznej promocji grzechu sodomskiego i chronieniu dzieci przed „Krzysiem, który też ma 12 lat” i znajduje się po drugiej stronie komputera w znanej sprzed kilku lat kampanii społecznej. Otóż kilka lat temu Ojciec Święty Benedykt XVI zarządził, aby nie dopuszczać do święceń kapłańskich seminarzystów, którzy mogliby mieć skłonności do „tzw. inności”, jako że poza nielicznymi wyjątkami, prawie wszyscy ci, którym udowodniono sądownie i skazano ich za krzywdzenie dzieci w wiadomy sposób, rekrutowali się spośród sodomitów. Jaki powstał wówczas krzyk, ile złych słów wylano na Kościół i następcę Św. Piotra za tę decyzję i te słowa. Oczywiście, kulą którą strzelano medialnie i wciąż strzela się do Kościoła jest nienawiść i nietolerancja. Tymczasem Pismo Św. w Rz 1,27 nie pozostawia złudzeń i używa wprost słowa „zboczenie” na określenie grzechu sodomskiego.

Ta wojna cywilizacji wciąż jest do wygrania. Trzeba tylko bardziej słuchać Boga niż ludzi. Chrystus Pan zaś poucza: niech wasza mowa będzie „tak” – „tak”; „nie” – „nie”. Co nadto jest, od Złego pochodzi. Stąd też używanie słowa „orientacja” w rzeczonym kontekście, zamiast „grzech sodomski” (przypominam, że zaliczany jest do grzechów wołających o pomstę do nieba), wycofywanie się z biblijnego określenia „zboczenie” nie ma nic wspólnego z miłosierdziem. Miłosierdziem jest modlitwa o nawrócenie grzesznika, zwrócenie mu uwagi i napominanie z miłością, pomoc w porzuceniu drogi grzechu, nigdy zaś milczenie, gdy bliźni krzywdzi innych i siebie.

Cóż, na koniec warto by było dodać ewangeliczne: „nie wszyscy to rozumieją, ale ci którym jest to dane”. Aby lepiej to zrozumieć, zakończę wpis również seminaryjną anegdotą. Otóż pewnego młodego księdza wysłano, aby w zastępstwie odprawił poranną mszę św. w pobliskim klasztorze. W zakrystii czekały na niego dwie siostry. Młodsza z nich zagadnęła: Proszę księdza, chciałyśmy prosić, aby po Ewangelii powiedział Ksiądz krótkie kazanie o Miłosierdziu Bożym. Młody kapłan zaskoczony prośbą, zaczął się tłumaczyć, mówić że nie przygotował kazania, zapewniać, że może innym razem. Prosząca nie dawała jednak za wygraną, i co najmniej kilkukrotnie ze zdziwieniem mówiła, ale proszę Księdza, tylko kilka słów i tylko o Miłosierdziu Bożym!, Starsza z nich w końcu nie wytrzymała i w obecności zestresowanego kapłana upomniała młodszą współsiostrę: „Daj mu spokój. Zostaw go. Widzisz, że on nie ma o tym zielonego pojęcia…

Miejmy więc miłosierdzie w życiu, aby Pan kiedyś miał go również nad nami.

Barany, owce i trzoda chlewna!

DIGITAL CAMERA

„Ty baranie! Znowu się nie nauczyłeś?” Można było kiedyś w -jak dla mnie- niezbyty odległej przeszłości usłyszeć z ust niektórych belfrów. Dziś jest to chyba nie do pomyślenia, choć swojego czasu tu i ówdzie była moda raczej na tendencję odwrotną, czyli mającą poprzez np. różne manewry z koszem na śmieci, podbudować poczucie własnej wartości nauczyciela.

Tak, nie pomyliłem się, bo o poczuciu własnej wartości i rozwijaniu talentów przez naszych milusińskich będzie dzisiaj mowa. Wszystko to zaś za sprawą, mojej przesympatycznej klasy szóstej, w której rozwiązał mi się dziś worek z jedynkami. Jeśli ktoś myśli, że jakiemukolwiek nauczycielowi, w tym katechecie sprawia to radość, satysfakcję lub wzbudza jakiekolwiek choćby neutralne uczucia, to spieszę zapewnić, że jest dokładnie odwrotnie. Zadań domowych zadaję niewiele (co zresztą można sprawdzić w zakładce menu „katecheza”), ale jak coś daję do domu, chciałbym aby było choć ździebko poważniej potraktowane, niż na tzw. „odczep się ode mnie”. Tym razem było o talentach. Pomyśleć i napisać, jak chciałbym je w przyszłości wykorzystać. Najbardziej przygnębiające było jednak to, że nie tylko większa część klasy zadania nie miała, ale poczęli indagowani uparcie twierdzić, że …oni żadnych talentów nie mają…

Tego było za wiele, nawet jak na mnie. Kiedy nieliczni szczęśliwcy opowiedzieli już o swoich marzeniach i talentach, przyszedł czas, aby wrócić do tych, co przedstawiali się dziś jako beztalęcia i wytłumaczyć raz jeszcze, że jak nic u siebie nie znaleźli, to najpewniej źle szukali i do poniedziałku mają raz jeszcze zrobić remanent ze swoich zdolności, a jego wyniki zaprezentować na najbliższej katechezie. Tutaj zaś, jedna z uczennic postanowiła iść w zaparte i udowodnić, że ona i talent, to dwa zbiory rozdzielne. Posłuchałem, chwilę pomyślałem i mówię: „Wiktorka, jak to nie masz talentów? Uczę was trzeci rok. Wiem, że jesteś koleżeńska. Pracowita, jeśli się do czegoś sama zobowiążesz, a ponadto zawsze (przynajmniej w mojej obecności) grzecznie zwracasz się do innych. To już trzy talenty. Teraz trzeba zrobić z nich użytek. Nie wolno ich zakopać!” W miarę jak mówiłem te słowa widać było rysujący się na twarzy dziecka uśmiech, zestawiony ze „szklanymi” oczami…

Próbuję więc iść za ciosem i tłumaczyć klasie, że wszyscy mamy talenty, trzeba je tylko wykorzystać, uczyć się, dostać do dobrego gimnazjum, później liceum itd. Co natomiast słyszę w odpowiedzi? Nauka? Praca? Najlepsza nauka to jest na Facebooku! Próbuję znów tłumaczyć, przedstawiać nie tak odległe wzloty i upadki różnych „społecznościówek” – bez skutku.

Przypomniał mi się jednak krążący gdzieś w sieci fragment nagrania video ze spotkania dziennikarza o znanym nazwisku ze studentami nie mniej znanej uczelni. Mówił coś mniej więcej w tym stylu: „Jestem na tyle inteligentny, żeby pracować w telewizji, a nie ją oglądać. Nie możemy robić ambitnych programów, bo ambitnie to znaczy nudno. A jak nudno, to te BARANY wezmą pilota i przełączą. Jeśli myślicie, że ludzie są głupi, to wam powiem, że są głupsi niż się nam wydaje”.

Ot starcie dwóch światów. Ewangelii, która mówi: nie jesteś baranem! Masz talent! Jesteś Bożą Owieczką, którą Dobry Pasterz bierze na ramiona, ochrania, pielęgnuje i karmi; oraz świata popkultury, który idzie w kierunku, im bardziej „głupio, chamsko i prostacko” (znów odwołanie , do cytowanego wcześniej spotkania) tym większy sukces kasowy.

O ile dziecku można wybaczyć, i nie zniechęcając się starać dalej tłumaczyć różnicę pomiędzy byciem baranem a Bożą owieczką, i usilnie zachęcać, aby czuło się zawsze tą drugą, o tyle różne socjotechniczne sztuczki mające budzić baranie instynkty pośród milusińskich i pilnować, aby trzymały się z dala od Dobrego Pasterza – Jezusa Chrystusa, należałoby z całą konsekwencją uznać za godne jeszcze innego stworzenia, wspomnianego nota bene w tytule.  Wszak jak mawia mój kolega, jeśli Bożym Owieczkom nie przewodzi Pasterz, zwykle na czele stada staje jakiś baran.

Jak to wygląda w praktyce, pokazuje pewna góralska anegdota, której oryginalnego języka w którym ją zasłyszałem nie chcąc kaleczyć, zacytuję w tłumaczeniu z polskiego na nasze. Otóż w pewnej góralskiej wiosce nieopodal Zakopanego podczas wiejskiej zabawy, doszło do niezłej bijatyki z przedstawicielami sąsiedniej wioski. Nazajutrz, w miejscowym kościele zjawili się poobijani parafianie, a co bardziej krzepcy to i z połamanymi kończynami. Proboszcz, przerażony tym widokiem odłożył przygotowany tekst kazania i opowiedział wiernym następującą anegdotę. Mówił: Drodzy Parafianie. Przyśnił mi się Pan Bóg i pyta mnie: Proboszczu, gdzie są twoje owieczki. A ja zawstydzony, odpowiadam, że nie wiem. Pan Bóg na to raz jeszcze. Jesteś tu proboszczem! Gdzie są Twoje Owce?! A ja jeszcze bardziej zawstydzony mówię. Na prawdę nie wiem. Pan Bóg więc powiada po raz trzeci: Jak to nie wiesz? Pytam Cię po raz ostatni: Gdzie są twoje owieczki?! A ja na to. Panie Boże, Ty wszystko wiesz. Wiesz przecież, że ja nie mam owiec, tylko świnie…

I to by było na tyle. Kolorowych snów.

„Wiatr odnowy wiał….”

europe passports on elegant background

Fot. ? pixel_dreams – Fotolia.com

„Miałem dziesięć lat, gdy usłyszał o mnie świat

…Wiatr odnowy wiał, darowano reszty kar, znów się można było śmiać…” śpiewa Perfekt w kultowej piosence „Autobiografia” z 1982 roku.

Okazało się ostatecznie, że wiatry odnowy wiały jeszcze wielokrotnie i z różnych stron, wszak bywają one zmienne, jak cała pogoda zresztą, stąd i oblicza wolności jak się wkrótce miało okazać, najpierw po 1981, później 1989 roku, to nie tylko prawo do śmiechu, ale także do łez, i to często ronionych w samotności.

Cóż, wolność oznacza tylko możliwość działania, dokonywania wyborów pomiędzy dobrem a złem oraz różnymi rodzajami dobra. Sprawa komplikuje się nieco, gdy prawo do dokonania wyboru, mylone jest z prawem do bezkarnego błądzenia i braku konsekwencji źle dokonanych wyborów.

Pamiętam jak podczas dwóch lat studiów w Rzymie podróżowałem autobusami (ach, co to były za czasy) z Lublina do Rzymu, wzbogacając swoją wiedzę o świecie rozmowami z ludźmi, którzy często dzielili się różnymi „z życia wziętymi historiami”. Dodam, że był to czas, kiedy Czechy, Słowacja, Austria i Włochy zniosły obowiązek wizowy dla Polaków udających się w podróż turystyczną do tych krajów.

Zważając na fakt, że nie wszyscy umilali sobie kilkudziesięciogodzinną podróż rozmowami (inni woleli skomplikowaną substancję chemiczną powodującą czasami skrajnie odmienne reakcje), onegdaj zdarzyło mi się usłyszeć i taką historię, którą opowiedział mi kiedyś jeden z pasażerów.

Pewnego razu jeden z tych podróżnych, którzy bardziej wierzą w magiczną moc umilania podróży przez C2H5OH niż poprzez dialog z bliźnimi, poczuł się kiedyś dowartościowany zapewnieniami oficjalnego przekazu medialnego o tym, jak bardzo jesteśmy teraz poważani i dowartościowani przez Europę, która znosi nam wizy, daruje długi i zaprasza do siebie. Aplikując sobie więc wcześniej odpowiednią dawkę owej magicznej substancji, postanowił zademonstrować wszystkim w autobusie podczas kontroli na austriackiej granicy, jaką potęgą jesteśmy teraz w Europie. Kiedy austriacki pogranicznik podszedł do niego celem odebrania paszportu do kontroli, ten rzucił go ostentacyjnie na podłogę autobusu i dodając zmienionym bynajmniej nie z wrażenia głosem rzucił po polsku: „teraz jest wolność, jak chcesz, to sobie go weź!” Czy pogranicznik zrozumiał wówczas tę wiekopomną sentencję, tego nie umiem powiedzieć, ale zanim zabrał ze sobą ów paszport do kontroli, wrócił na posterunek po swojego kolegę, i razem z paszportem zabrali owego bohatera, chcąc zapewne dowiedzieć się, „co poeta miał na myśli”. Wyjaśniali sobie to zresztą wg relacji naocznego świadka ponad dwie godziny, a rozmowa musiała być niezwykle pasjonująca, skoro przez kolejne dwie godziny ów podróżnik godzien zapamiętania miał problemy z zajęciem swojego miękkiego siedzenia w nowiutkim Autosanie, którym podróżowali. Ot wolność, różne ma oblicza.

Jednym z nich, jest niestety oblicze, jakie nadała wolności Wielka Rewolucja Francuska ze swoją dewizą „żadnej wolności dla wrogów wolności”.

Kto zatem decyduje, czy jesteś przyjacielem czy wrogiem wolności? No chyba nie Ty czy ja. Tak też sprytnie, głosząc hasła wolnościowe, wprowadzono jednocześnie jej reglamentację, poprzez kuluarowe typowanie „wrogów wolności”. Dziś, ma się nieodparte wrażenie, że Kościół Katolicki do takich przez kogoś musiał zostać wytypowany, bo przecież nie tylko śmie głosić przykazania, w tym „nie zabijaj”, „nie cudzołóż” i „nie kradnij”, ale jeszcze zdarza mu się tu i ówdzie przestrzegać przed konsekwencją nie tylko doczesną ale i wieczną życia bez przykazań.

Dlatego też, najogólniej mówiąc, wolność jaką głosi Kościół, to nie wolność, gdzie teraz można przez nikogo nie niepokojonym „znów się śmiać”, a później również przez nikogo nie niepokojonym samotnie płakać, ale wolność, w której uprzedza się obdarowanego wolnością, że można i trzeba dostrzegać zarówno śmiejących się jak i płaczących, aby kiedyś można było zanosić się wręcz ze śmiechu i radości ze śmiejącymi się przez całą wieczność, począwszy od „przejścia granicznego pomiędzy ziemią a niebem”, bez konieczności „wyjaśniania sobie różnego rozumienia wolności na czyśćcowym posterunku”.

Wszystkim tym więc, którzy w imię wolności biją dziś w Kościół, a raczej w chrześcijaństwo i chrześcijańskie rozumienie wolności, próbując je zastąpić demoralizacją i swawolą, mówię ze spokojem. Do zobaczenia na „niebieskiej granicy”, a póki co

Googbye!