Razu pewnego Antek wysłał swoją przeziębioną żonę do lekarza. Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy po powrocie zakomunikowała mu zaraz od progu, że doktor zalecił jej wczasy na Hawajach, śniadanie podawane do łóżka oraz futro z norek!
Zaniepokojony małżonek, jak stał w domu, tak pędzi czym prędzej do lekarza, wpada bez kolejki do gabinetu i krzyczy od drzwi: „Czyś Pan zwariował? Przy mojej marnej pensji takie zalecenia?” Osłupiały lekarz na to odpowiada bez zastanowienia: „Nie rozumiem, co złego w moich zaleceniach?” Antek na to: „Kto to widział? Wczasy na Hawajach, śniadanie podawane do łóżka oraz futro z norek?!” Lekarz tym razem raczej rozbawiony niż zaniepokojony mówi: „Pańska żona kłamie! Przyszła do mnie kompletnie przeziębiona i przemęczona, więc zaleciłem jej tylko, aby trochę odpoczęła, więcej spała i ciepło się ubierała, kiedy wychodzi na zewnątrz…”
Cóż to jest prawda? Czy, cóż, to jest prawda? Różnica w pisowni niewielka, ale w praktyce, ogromna, prawda?
Zdarzyło mi się nota bene kiedyś, że lektor czytając mękę Pańską, tak właśnie przeczytał. Zamiast czytając słowa Piłata powiedzieć, pytająco, „cóż to jest prawda”, przeczytał twierdząco, jak gdyby wyrósł mu spod ziemi przecinek po cóż, trybem oznajmiającym, „cóż, to jest prawda”.
Od tamtych wydarzeń czasu minęło sporo czasu, jednak jak można wydedukować ze znanego, starego polskiego serialu, kłamstwa dziś nikt nie używa, bo „przeca, syćko prowda! Je świnto prowda, tys prowda i g(…piiii) prowda”.
Tak więc dzisiaj, kłamstwa nie ma, bo wszyscy się nim brzydzą. Za to, okazuję się nazbyt często, że polityk nie kłamie, tylko „mija się z prawdą”, sprzedawca nie kłamie, tylko „reklamuje swój towar”, uczeń nie kłamie, on tylko „umie sobie poradzić na sprawdzianie”, oskarżony nie kłamie, on tylko „prezentuje swoją wersję wydarzeń”, media nie kłamią, one tylko „prowadzą niezależną politykę informacyjną” itp, itd… Konkluzja z tego taka, że nie głupi powiedział, iż gdyby pisano dziś Biblię na nowo, nikt nie odważyłby się napisać, że Kain zabił Abla. Stosując kryteria, aby działać na korzyść tych, co żyją, bo zmarłym już i tak nic nie pomoże, napisano by zapewne, że Kain nie zabił brata, a jedynie pobił go ze skutkiem śmiertelnym.
Swojego czasu, wspomniane już powyżej media pokazały w tej dziedzinie kreatywność niektórych polityków, gotowych skrytykować program własnego ugrupowania, kiedy prowadzący dziennikarz zastosował tzw. prowokację i powiedział, że to są propozycje przeciwnego ugrupowania. Słyszeliśmy także o trosce, jaką niektórzy przejawiają o losy trzeciej ligi hokeja w Polsce a dziś słyszymy coraz częściej jakieś absurdalne tłumaczenia różnej maści „narodowych autorytetów”, którzy oburzają się, gdy zabijanie chorych dzieci nazywa się po imieniu i pałając świętym gniewem tłumaczą, że nie są za prawem do zabijania dzieci, ale za prawem do wyboru… Innymi słowy, absurd goni absurd.
Wracając jednak na koniec do nieszczęsnego Piłata, który trafił nie tylko do Świętej Ewangelii, ale i do Credo, można by przecież przestać się nad nim litować, bo mimo kuriozalnej sytuacji w jakiej się znalazł, miał swoją szansę, kiedy własna żona próbowała go ostrzec. Niestety szukając kompromisu, umył od wszystkiego ręce.
Chciało by się rzec: „o tempus, o memores”, gdyby nie to, że cytując znów Pismo św. ma się czasem iście biblijną refleksję, która podsuwa myślom słowa: „nie wszyscy to rozumieją, ale tylko ci, którym jest to dane”.
Moje pokolenie i nieco starsze, zapewne pamięta jeden z pierwszych seriali nadawanych w TVP po słynnej „Niewolnicy Isaurze” o tytule właśnie „W kamiennym kręgu”. Nie on jednak był inspiracją scenariusza, na podstawie którego zaprezentowaliśmy dziś w Szkole Podstawowej nr 27 im. M. Montessori w Lublinie inscenizację zatytułowaną „W kamiennym kręgu 2013”. Główną bohaterką przedstawienia jest Kinga, która od dziecka odpychana jest przez obojga rodziców. Nigdy nie mają dla niej czasu, a jej prośby o wspólną zabawę czy spacer, zastępowane są kolejną płytą CD z bajką lub lizakiem.
Przeciwieństwem jest ukazana tylko przez chwilę Gosia, której rodzice również ciężko pracują i posyłają ją do dobrego, prywatnego przedszkola, ale dbają o to, aby nie zabrakło w ich życiu wspólnie spędzonych chwil. Zresztą Gosia i jej mama wyglądają na szczęśliwe.
Kiedy Kinga dorasta, nie potrafi nawiązać kontaktu ani z rodzicami, ani z rówieśnikami. Jej „pierwsza randka” kończy się zrobieniem kilku „sweet fotek” i powrotem do wirtualnego świata.
Ostatnia ze scen przenosi nas w czasie o 30 lat. Dorosła Kinga przychodzi do rodzinnego domu, aby zapłacić podstarzałej już Niani – Oliwii za opiekę nad przykutą do łóżka matką, po tym jak w tragicznym wypadku, zginął ojciec Kingi…
O ile początkowe sceny wzbudzają litość nad małą Kingą, o tyle końcowy dialog stawia pytanie, o to, dokąd zmierza nasza cywilizacja…
P.S.
Już po „premierze” otrzymałem kilka wiadomości, w tym od dzieci, przejętych zaprezentowaną inscenizacją. Zwłaszcza, że scenariusz oparłem na kilku prawdziwych zdarzeniach z życia różnych osób. Chcecie znać zakończenie? Poniżej link do scenariusza, a jak Bóg da i ludzie (w tym wypadku rodzice moich aktorów) oraz jakość nagrania pozwolą, w przyszłym tygodniu zaproszę na pokaz wideo z niniejszej inscenizacji. Na dziś składam serdeczne podziękowania wszystkim, dzięki którym ten występ mógł się odbyć. W sposób szczególny moim małym aktorom, którzy perfekcyjnie wcielili się w role, oraz p. Agnieszce – Katechetce z Naszej Szkoły, za jej wielki udział w tym przedsięwzięciu.
Nie wiem czy wszyscy pamiętają jeszcze ową zabawną kampanię reklamową jednej z sieci komórkowych, gdzie wykreowana przez speców od reklamy postać nijakiego Turbodymomena, zawsze każdego zawstydzała, dając co najmniej dwa razy więcej, niż każdy inny. Jak głosi miejska legenda, ów pozytywny bohater musiał zniknąć bezpowrotnie z ekranów polskich telewizorów, gdyż rzucając wyzwanie nijakiemu Messiemu, który „wykiwał” jedenastu zawodników przeciwnika, postanowił zawstydzić Messiego i wykiwać kilka razy więcej osób, nie przewidując samemu, że zostanie zawstydzony przez polskiego polityka o znanym nazwisku, który zawstydzi Turbodymomena kiwając 38 mln Polaków.
Zresztą czasem mogłoby się wydawać, że kiwanie jest naszą ogólnonarodową dyscypliną. Uczeń kiwa na sprawdzianie nauczyciela, „zamieszczając w sposób nieautoryzowany” w swojej pracy cytaty z pracy koleżanki czy kolegi. Dziecko, kiwa rodzica, idąc na wagary, rodzic kiwa nauczyciela, każąc usprawiedliwić takie nieobecności syna czy córki. Kierowca kiwa policjanta, dostosowując prędkość, nie do warunków panujących na drodze, lecz do dyslokacji patroli rodzimej drogówki. Politycy i samorządowcy kiwają zaś policję, dając im do egzekwowania ograniczenia,do których gdyby chcieć się zastosować, Polska stałaby się jednym, wielkim gigantycznym korkiem.
Jest jeszcze jeden sposób kiwania, którego swojego czasu próbowałem uniknąć, uczestnicząc w różnych wyjazdach z młodzieżą. Zdając sobie sprawę, że prawdziwą sztuką jest nie dać się wykiwać przez młodzież a jednocześnie nie dopuścić, aby jej przedstawiciele przeprowadzali na sobie ów eksperyment sprawdzając, czy faktycznie istnieje coś takiego, jak „pomroczność jasna”, dawałem zawsze argumentację trzeźwościową na trzech różnych poziomach, tak, aby mogła być zrozumiała i akceptowalna dla wszystkich. Otóż, dla tych pobożnych, zwykle mówiłem, że człowiekowi wierzącemu, nie wypada na pielgrzymkach sięgać po alkohol, bo przecież celem pielgrzymowania jest nie stan nieważkości, lecz uniesienia duchowe. Tym, pracującym dopiero nad pobożnością, lecz szkolnobojaźliwym mówiłem, że przecież wyjazd ma szkolną kategorię „wycieczki”, stąd podczas pobytu pod moją opieką są na zajęciach szkolnych, a tam się przecież nie pije. Trzeci argument, był kierowany zwykle do tych, na których pierwsze dwa raczej nie spodziewałem się, że zrobią większe wrażenie. Tym mówiłem. Moi drodzy, wyjazd kosztuje (np.) 100 zł, wiecie ile za to byłoby picia na miejscu? Po co więc dodatkowo wydawać pieniądze na podróż. Jak macie pić, nie jedźcie.
W różnych szkołach i różnych klasach skutkowało z różną częstotliwością, a pokusa do sięgnięcia po jakiegokolwiek turboptysia, czasem niweczyła najbardziej nawet trafne wg mnie argumenty.
Słuchając ostatnio relacji z różnych źródeł, od nauczycieli i uczniów uczestniczących w zorganizowanych grupach np. pielgrzymkowo – wycieczkowych, (Dzięki Bogu, relacje z pielgrzymki maturzystów w mojej szkole nie zdradzały najmniejszych symptomów tego zjawiska) zastanawiam się zawsze, gdzie jako wychowawcy i nauczyciele popełniamy błąd, że nie potrafimy zaszczepić młodzieży pragnienia aby przeżyła wiek młody, bez trującej wody. Wszystko jedno, czy w wydaniu drogich alkoholi, czy popularnych „turboptysiów”. Swoją drogą ciekawe, jak na naszym miejscu poradziłby sobie Turbodymomen.
Z życzeniami trzeźwych wieczorów i poranków dla wszystkich moich czytelników i nie tylko.
Nie trzeba być widzem kina akcji, aby zdać sobie sprawę, że także w życiu przeciętnego zjadacza chleba bywają misje, określane jako niemożliwe do wykonania. Co prawda, nie brakuje też ludzi, którzy każde zadanie traktują jako możliwe do wykonania od ręki, zastrzegając się jednak, że na cuda trzeba poczekać jednak kilka dni.
Jako że śmiem przypuszczać, iż czytelnicy niniejszego bloga są katolikami, a więc w cuda wierzą, śmiem także twierdzić, iż mają pełną świadomość, że jedynym wykonawcą „mission impossible” jest Pan Bóg – autor wszystkich cudów, jakie znamy.
Dziś jednak, gdy rozpoczynamy Tydzień Misyjny, nie będę bawił się w internetowe wydanie programu „Usterka”, opisując rodzimych twórców cudów, których wszakże na pewno nie brakuje, jeśli tylko słowo cud weźmiemy w cudzysłów. Chciałbym napisać za to kilka zdań o zadaniach nie tyle niemożliwych do spełnienia, co o misjach trudnych, ryzykownych i wymagających prawdziwego poświęcenia.
W lutym tego roku dane mi było stanąć na misyjnej ziemi przepięknej Afryki Równikowej, z której to podróży pozwoliłem sobie zamieścić kilka zdjęć w zakładce „U przyjaciół„, a do których dziś kilka zdjęć dołożyłem.
O misjach mamy wyobrażenia co najmniej różne. Jednym wydaje się, że to survival polegający na tym, jak przechytrzyć lwa, aby nie stać się przekąską Króla Zwierząt spożytą pomiędzy obiadem a śniadaniem , lub też krzyczeć ile sił w płucach „help me”, zażywając kąpieli w garncu podgrzewanym ogniem pośród plemienia ludożerców.
Afryka, którą zobaczyłem, innymi słowy jeden z regionów Kenii (zastrzegam, że widziałem zaledwie kruszynkę tego cudownego kontynentu), to cudowny, zapadający w pamięci widok zielonych, powulkanicznych gór, plantacji kukurydzy, kawy i herbaty. To również widok rozwijających się miast i miasteczek, budowanych dróg, oraz pracujących ciężko robotników, łupiących ręcznie kamienie, z których uzyskuje się bloczki skalne wielkości naszego pustaka, oraz gruz, czyli materiały potrzebne do budowy.
Kenia, a właściwie pisząc bardziej precyzyjnie, okolice Meru, to kraina, która będzie mi się na długo kojarzyć ze smakiem mango, wyjątkowo słodką i smaczną (niespotykaną u nas) odmianą banana, oraz ciężko pracującymi ludźmi uprawiającymi kawę i herbatę oraz ludźmi, którzy uwierzyli, że mogą jeszcze na swój sposób powalczyć o lepszy świat.
Kenijska arabika o nietypowych, małych ziarnach należy do prawdziwej klasyki wśród kaw. Jej cena na naszym rynku, (zielonej, niepalonej) zaczyna się zwykle od ok. stu zł za kilogram. Kiedy goszczący mnie ks. Patrick mówi podczas kazania, ile kosztuje kawa w Europie, na twarzach wiernych rodzi się najpierw niedowierzanie, później gniew, by za chwilę ukazać się mogła w całej swej krasie ludzka bezsilność i żal. Oni sprzedali swoje zbiory kawy po ok. 50 polskich groszy za kilogram. Kto zarobił 99,5 zł na tym interesie? Na pewno nie oni. Ich żal to także uczucie kierowane dziś do tych, którzy skolonizowali kiedyś ten cudowny kraj, a oddając jego mieszkańcom tzw. niepodległość ustalili na długo swoje strefy wpływów, trzymając rękę na pulsie, kiedy jakiś nadgorliwy geolog odkryje bogate złoża surowców naturalnych. Bezsilność i żal o których piszę, to także uczucia, które towarzyszą tam ludziom dostrzegającym, jak tzw. cywilizowany świat złupiwszy ich z czego się tylko dało, dziś odgrodził się od nich barierami wizowo celnymi traktując ich jak zwierzęta, które za niezłe pieniądze przyjeżdża się tutaj oglądać w parkach narodowych podczas safari.
Jeśli ktoś myśli, że to porównanie jest przesadzone, zacytuję tylko tamtejszego proboszcza – ks. Patricka. Najpierw będąc tu, w Polsce pokazał mi zdjęcia dzieci, jakie jego parafia ma pod opieką i pytając, czy nie znaleźli by się ludzie, którzy chcieli by je „adoptować na odległość” dodaje od razu: „wiesz, z adopcją na odległość w Afryce nie ma problemu, jeśli chodzi o zwierzęta w parkach. Każde zwierze ma swojego sponsora. Co innego jest, gdy chodzi o dzieci.”
Będąc w Afryce spotykam się z tymi dziećmi. Uśmiechnięte twarze, śnieżno białe oczęta, spoglądające na mnie z dochodzącym co jakiś czas z różnych stron okrzykiem „musungu” – biały! Ks. Patrick za zebrane w Polsce pieniądze zbudował im szkołę. To ich szansa i nadzieja, mówi z nieukrywaną dumą. Sam będąc na studiach w Rzymie (gdzie razem spędziliśmy dwa lata w seminarium) nauczył się, że edukacja, to dziś klucz, a raczej wytrych do lepszego świata. „Pomoc, którą się skonsumuje na jedzenie, nie rozwiąże żadnego problemu, a wręcz odzwyczai dzieci od radzenia sobie”, tłumaczy mi ks. Patrick.
Gdzie więc jest tytułowa „mission imposibble”? Na pierwszy rzut oka dostrzega się co najmniej trzy. Pierwszą pokonali kiedyś biali misjonarze przynosząc tamtejszym plemionom (żyje ich w Kenii 42) chrześcijaństwo. Dziś już tamtejszy Kościół ma swoje struktury i póki co nie cierpi na brak powołań. Można by wręcz powiedzieć, że jak tak dalej pójdzie, to za naście lat, stamtąd misjonarze będą nawracać spoganiałą Europę.
Druga „mission impossible” leży także w tamtejszych zwyczajach i kulturze. My mamy zegarki, mieszkańcy Afryki mają czas. Tam „godzinka” może znaczyć „jutro”, a „jutro” – „kilka miesięcy”. Od początku urzeczony krajobrazem oraz goszczącymi mnie ludźmi powtarzałem do końca mojego pobytu ks. Patrickowi: „Mógłbym już tu zostać na misjach, ale pod jednym warunkiem. Kupicie sobie zegarki!”
Trzecią zdają się pokonywać sami Kenijczycy. Podziały plemienne, oraz afrykańska mentalność, w której władzą się nie dzieli, tylko albo się ją ma, albo się o nią walczy. Dosłownie, z bronią w ręku. Kiedy wyjeżdżałem, w kraju panowała nerwowa atmosfera. Po raz pierwszy Kenijczycy zafundowali sobie tzw. demokratyczne wybory z kampanią wyborczą na wzór europejski. Z dumą powtarzali na każdym kroku. My się teraz zmieniamy, teraz będzie u nas tak, jak w Europie. Fakt, że po wyborach nie doszło do rebelii, a nowa władza nie zawiesiła opracowywanej przez całe lata nowej konstytucji, można uznać za dobry znak na przyszłość. Czy wystarczy Kenijczykom determinacji, aby zachować to co piękne i wartościowe z własnej kultury oraz przyjąć modele społecznego współżycia gwarantujące współpracę i pokój?
„Matką głupich cię nazwali nadziejo, ludzie podli, ludzie mali nadziejo. Choć się z ciebie natrząsają głośno śmieją, ty nas nigdy nie opuszczaj, nadziejo”, śpiewał Jan Pietrzak. Tego chyba im i nam w tym Tygodniu Misyjnym wypada życzyć
Gdyby ktoś rezygnując z paczki cukierków, czy pijąc poranną „małą czarną” chciał się podzielić „nadzieją” z dziećmi z Mbaranga, lubelska Caritas użycza numeru konta. Koniecznie w tytule wpłaty należy napisać „pomoc dla Kenii”. Wkrótce też planuję zamieścić w zakładce „U przyjaciół” zdjęcia dzieci, oczekujących na wsparcie w drodze ku nadziei.
Numer konta Caritas Archidiecezji Lubelskiej, która przekazuje pieniądze zebrane na ten cel: 46 1240 1503 1111 0000 17528351. Pozostałe dane do przelewu: Caritas Archidiecezji Lubelskiej, ul. Prymasa Wyszyńskiego 6, 20-950 Lublin. Tytuł wpłaty ?Pomoc dla Kenii?.
A jako, że dziś liturgiczne wspomnienie bł. ks. Jerzego Popiełuszki, można by parafrazując Narodowego Wieszcza zapytać, coś ty Polakom zrobił Księże Jerzy, że dziś się do ciebie modlą, nie chcąc pamiętać, czemu w grobie leżysz…”.
Przed godzinką z minutami zakończyłem spotkanie z kandydatami do bierzmowania. Jako, że stwierdzenia, „jak te dzieci szybko rosną” nie da się wypromować ponad tani banał, pozostawię go więc w miejscu mu należnym i przejdę do tzw. sedna sprawy. Otóż spotkanie z młodzieżą, z którą kilka lat temu pracowałem w szkole podstawowej staje się zawsze, nawet mimo woli okazją do wspomnień. Dziś, padło na zdarzenie, które ciągle przypomina mi o tym, jak szybko dzieci uciekają od dzieciństwa, pragnąc czym prędzej wkroczyć w dorosły świat.
Otóż kiedy trafiłem z katechezy w szkołach nazywanych kiedyś średnimi, dziś zaś przemianowanych na ponadgimnazjalne, do katechizacji w szkole podstawowej, było dla mnie „oczywistą oczywistością”, że idę uczyć religii dzieci. Kiedy jednak użyłem tego słowa, usłyszałem zdecydowane: „my jesteśmy młodzież, a nie dzieci”. Chcąc podejść do sprawy niekonfrontacyjnie, zaproponowałem, że mogą być co najwyżej”bardzo młodą młodzieżą”. I tak już zostało.
Teraz, kiedy wracają po kilku latach, będąc wciąż jeszcze dość młodą młodzieżą, przywołują nie tylko wspomnienia, ale przynoszą ze sobą zadanie. Przybliżyć ich do Tego, który wciąż ich kocha. Zanim dorosną i zanim poznają smak prawdziwego życia, zanim zaczną żałować tego i owego, chrońmy ich od „falstartu”, w tym szalonym wyścigu, w którym ludzie zapominają czasem o swym człowieczeństwie.
Kiedyś znalazłem dla potrzeb katechezy, takie refleksje, które chciałbym przytoczyć. Otóż ktoś sobie wyobraża, że robi wywiad z Bogiem. Pyta więc Stwórcę: co dziwi Cię w ludziach?
Bóg odpowiedział: ?Dziwi mnie to, że nudzą się dzieciństwem, spieszą się do dorosłości, a później pragną znowu stać się dziećmi. ?Dziwi mnie to, że niszczą zdrowie, aby zarobić pieniądze, a później tracą swoje pieniądze na odzyskanie zdrowia.? ?Dziwi mnie to, że myśląc nerwowo o przyszłości, zapominają o teraźniejszości i w końcu nie żyją ani w teraźniejszości, ani w przyszłości.? ?Dziwi mnie to, że żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają jakby nigdy nie żyli.? Bóg wziął mnie za rękę i przez moment trwaliśmy tak w ciszy.
Tego wieczoru, więc Panie, gdy miasto spowija już cisza nocy, kiedy ostatni „jeszcze młody człowiek” opuścił parafialną salę, gdy prezentacja o Modlitwie Pańskiej została zakończona, dziś, jeszcze bardziej świadomie, i z myślą właśnie o nich, powtarzam jakże znane nam wszystkim słowa: „nie wódź nas na pokuszenie – nie dopuść, byśmy ulegli pokusie, lecz zbaw nas ode złego – ocal nas od nieszczęść, tych ziemskich i tych wiecznych.” Amen
By komentować wydarzenia sportowe na żywo, trzeba być znawcą tematu. Jeśli się nim nie jest, dobrze chyba odczekać chwilę i posłuchać, co inni mają do powiedzenia.
Przejrzawszy więc medialne relacje po ostatnim meczu, bez względu na to, czy się ktoś sportem interesuje, czy też jest mu to równie obojętne, co zeszłoroczny śnieg, Czytaj dalej „Polacy, nic się nie stało!”→
Dla słowiańskiego oto papieża otwarty tron.” Gdy dokładnie 35 lat temu oznajmiono światu, że mamy Papieża z Dalekiego Kraju, ów wiersz Juliusza Słowackiego krążył pomiędzy ludźmi niczym proroctwo, Czytaj dalej „Pośród niesnasków Pan Bóg uderza w ogromny dzwon…→
Zaraz na początku mojej posługi katechetycznej zdarzyło mi się trafić w sekretariacie szkoły na nieznanego gościa. Jak się wkrótce okazało, też miał sprawę do Dyrekcji, której akurat nie było, więc jak to zwykle bywa w takich przypadkach, musiał usłyszeć kilka minut wcześniej, „proszę chwileczkę poczekać”. Jako że i ja usłyszałem po wejściu do sekretariatu tę uświęconą w biurach i urzędach maksymę, czekając wspólnie na Dyrekcję, zaczęliśmy umilać sobie przedłużającą się „chwileczkę” niezobowiązującą rozmową. Kiedy w drzwiach sekretariatu pojawiła się oczekiwana przez nas Pani Dyrektor, zaskoczona widokiem konwersujących mężczyzn, powitała nas zdziwieniem i do bólu szczerym „to Pan Dyrektor rozmawia z księdzem?” Okazało się, że mój rozmówca, to dawny dyrektor owej placówki, pamiętający nijaką „dyktaturę proletariatu, czyli tzw. ludu pracującego miast i wsi”. Starszy, sympatyczny pan, z rozbrajającym uśmiechem spojrzał na moją ówczesną szefową i skwitował krótko jej zaskoczenie. „Owszem, rozmawiamy, Pani Dyrektor, bo dla mnie ludzie nie dzielą się na tych z prawa i lewa, tylko na tych, co ze sobą rozmawiają i tych, co nie chcą ze sobą rozmawiać.”
Mimo iście niechrześcijańskiej proweniencji mojego rozmówcy, zdanie to można by uznać za o wiele bardziej chrześcijańskie, niż cynizm Diogenesa z Synopy, który zasłynął powiedzeniem „szukam człowieka”, podczas, gdy biegał z zapaloną pochodnią w ciągu dnia.
O ile dla Diogenesa człowieczeństwo, to cyniczne oddanie się życiu pozbawionemu reguł i konwenansów, o tyle dla nas, którzy wierzymy, że człowiek to istota z duszą i ciałem, poszukująca prawdziwego szczęścia, a nie chwilowego „odlotu i zapomnienia” bycie człowiekiem, to właśnie to, co różni nas od np. krokodyli, którym wystarczy żreć, wydalać i przedłużać gatunek.
Jak widać więc, chrześcijaństwo spełniło i tutaj na polu językowym swoją dziejową misję, gdyż „człowieczeństwo” kojarzy się nam dzisiaj przede wszystkim z tym, co najszlachetniejsze, a nie z równaniem do poziomu krokodyla.
Ciekawym więc, jak wyglądałby dziś mędrzec, który z zapaloną świecą czy pochodnią zawitałby do naszych szkół, parafii, szpitali i urzędów pytając, czy nie widzieli tu jakiegoś człowieka.
Wszakże bycie nawet świetnym specjalistą w danej dziedzinie, to tylko biegłe rzemiosło, bycie zaś specjalistą, który jest człowiekiem, to prawdziwy artyzm na miarę planów Tego, którego Jednorodzony Syn dla nas ludzi, będąc Odwiecznym Bogiem, stał się człowiekiem.
Spotkaliście w życiu człowieka godnego, aby pisząc o nim pisać duże „C”? Podzielcie się tą radością z innymi. Najlepiej w komentarzu.
P.S. Wszystkim Ludziom, których tak wielu spotkałem w życiu, Bóg zapłać za ich Człowieczeństwo.
Jako, że dziś wypada Dzień Edukacji Narodowej, zwany dawniej Dniem Nauczyciela, jest doskonała okazja, aby poświęcić słów kilka temu, co nazywamy wychowaniem, edukację pozostawiając na inny dogodny moment.
Otóż bowiem, jak mawiał pewien znany mi nauczyciel, jak uczeń będzie chodził do szkoły i przynajmniej będzie siedział na lekcji cicho, to coś zawsze go nauczę.
Kwalifikując słowo „prawda” na trzy zapożyczone z „Janosika” kategorie, można by więc powiedzieć, że to „świnto prowda”.
Dlaczego tak sądzę? Oto kilka moich prywatnych spostrzeżeń, które chętnie niniejszym poddaję pod dyskusję, prezentując kilka najbardziej typowych szkolnych sytuacji, rujnujących cały proces edukacji, lub jak można by jeszcze trafniej powiedzieć, uczących dziecko rzeczy nie do końca chyba zamierzonych.
Sytuacja pierwsza – bezstresowe wychowanie. Trafi się czasem rodzic, który uważa, że szkoła to placówka, gdzie jego dziecko zasiada w charakterze widza w kinie na dobrej komedii i zadaniem nauczyciela jest bawić ową pociechę tak, aby przypadkiem nie znalazła się ona nawet przez moment w niekomfortowej sytuacji. Oczywiście, cała klasa bywa wówczas rozstawiana po kątach przez kreatywne maleństwo, bo jemu przecież wszystko wolno, a inne dzieci przecież powinny zrozumieć, że on – ona już ma taki charakter. Czego uczy taka sytuacja? Większość takich rodziców przekona się o tym, gdy dziecko pójdzie do gimnazjum. Życzę im cierpliwości i pokory. Z pewnością się przydadzą.
Sytuacja druga – Proszę wszystko usprawiedliwić!” Oto jedna z najbardziej gorszących sytuacji. Rodzic nawet nie interesuje się, ile i jakich lekcji opuściło dziecko, każe usprawiedliwić wszystko „jak leci” wychowując sobie najczęściej „małego kłamczuszka”, który wie, że mama i tata zawsze będą go kryli. Takim rodzicom możne życzyć „powodzenia na przyszłość”, zwłaszcza, jak sami zaczną być okłamywani przez tak „wyedukowane dziecko”.
Sytuacja trzecia – „Szkoła powinna wychowywać”. Bzdura do kwadratu! Szkoła, zresztą podobnie jak Kościół i inne instytucje wychowawcze mają za zadanie POMAGAĆ, nie wyręczać rodziców w wychowaniu ich dzieci. Już na chwilę obecną do wielu placówek, nawet przedszkoli, próbuje się przemycić różne tzw. „równościowe programy”, które mają za zadanie „edukować o tym i owym” już kilkuletnie dzieci na sposób sprzeczny z przekonaniami zdecydowanej, zdrowej większości społeczeństwa. Czego życzyć takim rodzicom? Aby nie dostali zawału, gdy kilkunastoletni syn stanie we drzwiach własnego domu z synem innych rodziców i powie pełnym dumy tonem: „Mamo, tato poznajcie mojego chłopaka.”
Sytuacja czwarta – „nie przejmuj się! Ona jest głupia!”. Cóż, jeśli na zażalenia dziecka pod kątem tego, czy owego nauczyciela, rodzic w ten sposób podbudowuje samopoczucie pociechy niszcząc resztki autorytetu pedagoga, powinien mieć świadomość, że w ten sposób przysłowiowo „strzela sobie we własne kolano”. Czego życzy takim rodzicom? Ano chyba tego, by nie usłyszeli kiedyś jeszcze bardziej dosadnych określeń pod swoim adresem, wszak, jeśli ktoś ma oczekiwania rozmijające się z oczekiwaniami dziecka, nie należy się nim przejmować. Jest głupi i koniec.
Sytuacja piąta – „Ja sobie z nim/nią nie daję już rady”. Przepraszam, zapytam brutalnie. To kto ma sobie z nim dać radę? Raczej maluch nie przyszedł na świat z piwem w jednej a skrętem w drugiej ręce, na dodatek „wyrzucając w stanie „pomroczności jasnej” „wapniaków” z chaty”. Nie kułeś żelaza, póki gorące, miej żal do siebie, i lepiej zasięgnij rady kogoś, kto wie jak sobie „dać radę z milusińskim”. Takim rodzicom polecam przedwojenne poradniki dla służących, aby wiedzieli jak się zachować, gdy wkrótce ich pociechy postawią ich w takiej życiowej sytuacji.
Sytuacja szósta, siódma i ósma też na pewno istnieją napisane przez życie. Warto byłoby podyskutować o nich na blogu, a jeszcze bardziej w życiu. Póki co, życzę wszystkim rodzicom aby pamiętali, że dzieci się wychowuje a hoduje. Wówczas nie będą musieli sobie z pewnością zaprzątać głowy wcześniejszymi życzeniami i radami.
Pozdrawiam wszystkich moich Szanownych Pedagogów z czasów Podstawówki i Liceum. W Dniu ich Święta dziękuję za edukację i współpracę z moimi rodzicami w wychowaniu, życząc obfitości łask Bożych na dalsze lata życia.