Najpierw pojawiają się plamy na skórze, stopniowo utrata czucia, szczególnie w palcach nóg i rąk. Później choroba ta nieleczona prowadzi do zwyrodnień i utraty tkanki. Dziś trąd jest uleczalny. Jako, że jest to choroba zakaźna, być trędowatym w czasach Chrystusa, oznaczało być umarłym za życia. Z obawy przez rozprzestrzenianiem się trądu, chory musiał zamieszkać poza obozem. Miał się trzymać z dala od ludzi, a gdyby dostrzegł ludzkie istoty, miał ostrzegawczo krzyczeć: „Nieczysty! Nieczysty”.
Dziś rano przeczytałem e maila, jakiego dostałem od chłopca o imieniu Daniel. Pisze w nim o innym rodzaju trądu. „Chorobie”, jaka dotyka wielu ludzi i to także obok nas. Tym współczesnym trądem jest tzw. znieczulica. Człowiek, który widząc innego człowieka, dotkniętego kalectwem, chorobą czy słabościami związanymi ze starością odwraca głowę, szydzi, lub zwyczajnie przechodzi obok. Znieczulica powoduje, że ten, kto odważa się postąpić inaczej, niejednokrotnie „czuje na sobie wzrok” innych, wyznających zasadę kolejową „nie wychylać się”!
Pewnego razu ksiądz dostrzegł w kościele małego chłopca, który na plecach trzymał swojego młodszego braciszka. Pełen współczucia zapytał malca: ?Pewnie ci trudno dźwigać na plecach taki ciężar! Mały chłopiec szybko jednak odpowiedział: „To nie jest ciężar, tylko mój brat!”.
O, tak! Gdybyśmy choć przez chwilę w drugim człowieku zobaczyli brata i siostrę a nie jedynie ciężar, jaki dodatkowo dźwigamy, żylibyśmy w innym kraju i innym świecie.
Niestety, grzech, który jest największym trądem duszy, działa powoli i podstępnie. Ponadto, jak w przypadku fizycznego trądu, zdaje się być postawą zaraźliwą. Wystarczy przezwać kogoś „moherem”, by już zaszufladkować i odmówić takiemu człowiekowi zwyczajnej, ludzkiej godności.
Przeżywamy adwent. Czas, który przypomina nam, że wkrótce Boże Narodzenie, a kiedyś także osobiste spotkanie z Chrystusem, którego dnia ani godziny nie zna nikt z nas. Może warto poświęcić choć odrobinę czasu, aby rozejrzeć się wokół siebie i dostrzec tych, którzy nie wołają ani srebra ani złota ani szaty niczyjej, ale pragną spojrzenia, dobrego słowa, czasem braterskiego upomnienia lub rady, lecz najbardziej potrzebują poczucia, że wciąż żyją na świecie obok innych ludzi.
„Skończcie z pokazywaniem św. Mikołaja, postaci, która nie ma nic wspólnego z naszą muzułmańską kulturą!” Po tym prezydenckim monicie św. Mikołaj nie pojawił się ani w telewizji, ani w szkołach i przedszkolach. Ze środków społecznego przekazu zniknęła nawet najmniejsza wzmianka o Bożym Narodzeniu. Żeby ostrzec tych nielicznych dziennikarzy, którzy nie pracują na usługach muzułmańskiej partii Izetbegovicia, przed świętami bestialsko pobito Elvira Bucalo, dyrektora niezależnej rozgłośni radiowej Isv. Policja – nie trzeba tłumaczyć, że w dzisiejszym Sarajewie policjantem może być jedynie muzułmanin – interweniowała dopiero pod presją żołnierzy sił międzynarodowych, stacjonujących w mieście. Sprawców pobicia nigdy nie wykryto.” To cytat z tygodnika „Niedziela” z 1997 r opisującego sytuację w Bośni i Hercegowinie przed wizytą Jana Pawła II. Próbując znaleźć inne doniesienia medialne na ten temat, nie trudno natrafić w internecie na tytuły także ze świeckich gazet czy portali, które informują: „Święty Mikołaj wyrzucony z państwowych szkół i przedszkoli w Bośni”. W tym roku nie będzie żadnej wzmianki o Bożym Narodzeniu w Sarajewie itp. Warto dodać, że Bośnia i Hercegowina jest krajem (i tu ulubione przez żołnierzy świeckości słowo) wielokulturowym. Oprócz wyznawców islamu żyją chrześcijanie. Katolicy i prawosławni.
Dziś 6 grudnia. Świętego Mikołaja. U nas, w Polsce, choć zdaje się że dzieli nas kilka lat więcej od islamizacji niż inne państwa Europy, święty Mikołaj zdaje się być wypierany przez jego świecki substytut. W huraganie poprawności politycznej, któremu bynajmniej na imię nie jest Ksawery, (cóż, nomina sunt odiosa) już od co najmniej kilku ładnych lat i to bez presji ze strony potomków Abrahama po linii Izmaela, sami oddajemy bez słowa sprzeciwu tak piękną postać, jaką jest legendarny biskup Myry – święty Mikołaj. Okazuje się bowiem, że prawda o Świętym Mikołaju jest dziś bardzo niewygodna dla wielu „postępowców”. Nie dosyć, że szczodry duchowny, to jeszcze biskup! Ponadto, żadne źródła historyczne, ani nawet gminne legendy nawet nie wspominają, żeby kiedykolwiek padł na niego choć cień podejrzeń w związku z pedofilią!
Jak więc ma się ów produkt speców od marketingu Coca Coli z wizerunkiem świętego Biskupa z Myry? Zapewne tak samo, jak twierdzenie, że „Kopernik była kobietą”. Zresztą aby nie być gołosłownym, zacytuję fragment ze strony internetowej koncernu: „Większość ludzi na całym świecie jest zgodna co do tego, jak wygląda Święty Mikołaj: rubaszny, w czerwonym płaszczu i z białą brodą. Ale nie zawsze tak wyglądał. W ukształtowaniu i rozpowszechnieniu jego współczesnego wizerunku, stworzonego dopiero w 1931 roku, pomogły… reklamy napoju Coca-Cola. Jeden z pierwszych wizerunków Św. Mikołaja został stworzony w 1823 roku przez Clementa Moore’a w wierszu ,,A Visit from St. Nicholas” (,,Wizyta Świętego Mikołaja”). Przedstawił Mikołaja jako elfa w miniaturowych saniach, zaprzężonych w maleńkie renifery.”
Ot i mamy. Ani duchowny, ani święty, a już na pewno nie biskup. Daliśmy się okraść, rezygnując chyba zresztą nie po raz pierwszy z upominania się o symbolikę, która przypominała o chrześcijańskich korzeniach Europy. Stąd mamy dziś (nie)świętego Mikołaja, Wigilię zamiast Wigilii Bożego Narodzenia, Święto Zmarłych zamiast Wszystkich Świętych, zajączki i kurczaczki zamiast Zmartwychwstania Pańskiego, świeckie Pierwsze Komunie …bez Komunii i „msze bez mszy” …dla ateistów o czym również całkiem niedawno pisały media.
Dziś na katechezie w Liceum, pozwoliłem sobie porównać kultywowanie tak okaleczonych świąt i zwyczajów, pozbawionych ich pierwotnego znaczenia, do wręczenia komuś bukietu róż z odciętymi kwiatami. Zostałyby wtedy liście, łodyga i kolce. Można ów paradoks porównać również do zorganizowania urodzin dla kolegi z klasy i …wyproszenia go z tego przyjęcia, aby nie urazić tych, którzy być może lubią go mniej, lub wcale go nie lubią. Ot cała logika political correctness.
Absurd goni absurd. Jednak natura nie znosi pustki. Temu, kto wymarzył sobie, że po „wysterylizowaniu” Europy z wpływów chrześcijaństwa będzie ona laicka i genderowa, warto dać nagrodę w dziedzinie propagowania poglądów utopijnych. Przykład tak bardzo dotkniętej wojną Bośni oraz „demokratyzacja” państw muzułmańskich po tzw. „arabskiej wiośnie”, która zakończyła się w wielu z tych krajów zastąpieniem reżimów wojskowych rządami radykałów Islamskich i wprowadzeniem prawa koranicznego – szariatu, zdają się być groźnym memento.
Dlatego na sam koniec warto przypomnieć stare, polskie przysłowie: „nie śpij, bo cię okradną”. I to nie tylko ze Świętego Mikołaja…
Pewna pani, wyjątkowo bojąca się „gości z zaświatów” zmuszona była co jakiś czas, celem skrócenia sobie drogi wracać z pracy do domu przez sam środek cmentarza. Starała się jednak zawsze przechodzić przez ów cmentarz razem z kimś, najlepiej z jakąś koleżanką. Pewnego razu jednak bardzo się jej spieszyło, a nie było nikogo, kto mógłby dotrzymać jej kroku. Stoi więc przed bramą, waha się, ale pośpiech okazuje silniejszy od strachu. Wchodzi i z mocno bijącym sercem, prawie biegiem mknie przez osnutą mrokiem nekropolię. Wtem wyłania się jej postać starszego pana, spacerującego sobie pomiędzy alejkami. Podbiega do niego i pyta, czy mógłby dotrzymać jej kroku w drodze do domu. Staruszek uśmiechnął się, chętnie wyraził zgodę i zaczął towarzyszyć kobiecie w jej nocnej przeprawie przez cmentarz. Kiedy tylko lekko ochłonęła, zaczęła dziękować przygodnemu nieznajomemu, dodając na koniec: „Wie Pan, bo ja się bardzo boję duchów”. Staruszek uśmiechnął się lekko, spojrzał na ową panią i skomentował krótko: „Hm, za życia ja też się bałem…” Z pozoru niegroźny żart omal nie przyprawił kobiety o zawał serca, ale cóż, różni ludzie mają różne poczucie humoru.
Tak się jednak składa, że ostatnimi czasy wielu moich rozmówców porusza temat życia po śmierci, duchów, zjaw i innych rzeczy z tym związanych. Co na ten temat mówi wiara katolicka?
Otóż trzeba rozróżnić wiarę w istnienie duszy nieśmiertelnej i życia po śmierci, od dziecięcej wiary w duchy, które postrzegane bywają jako postaci przebrane w prześcieradło ze świecą w ręce.
Kościół uczy, że człowiek jest jednością duszy i ciała. Redukowanie go tylko do ciała lub tylko do duszy nazywane jest błędem antropologicznym. Dusza nieśmiertelna stwarzana jest bezpośrednio przez Boga w momencie, gdy pojawia się (poczyna) nowy człowiek. Dusza nie jest czymś dziedziczonym w DNA, nie jest jakimś organem, stanem umysłu czy częścią mózgu. Raz stworzona, nigdy nie umiera, po śmierci może egzystować samodzielne bez ciała zaznając już chwały nieba, czyśćcowego dorastania w miłości lub potępienia w piekle, lecz na końcu świata na nowo połączy się z ciałem, aby człowiek który będąc „jednością duszy i ciała” poszedł za Bogiem, w duszy i ciele przeżywał radość nieba, oraz, ten, który w duszy i ciele na zawsze odrzucił Boga, w duszy i ciele przyjął konsekwencję swego wolnego, ostatecznego wyboru.
No dobrze, ale co z tymi zjawami, spotkaniami z bliskimi, którzy już umarli, wywoływaniem duchów itp.?
Zacznę od tego ostatniego. Jest ono z całą surowością potępione przez Pismo Święte. Łamanie tego zakazu może spowodować przykre konsekwencje. Zamiast przywoływanej duszy, chętnie zjawi się demon, który naopowiada nam tyle bzdur, że może to w zupełności wystarczyć do zniszczenia sobie życia. Doczesnego i wiecznego. Poza tym, wszelka ingerencja w spokój tych, którzy są już po tej drugiej stronie życia, traktowana jest, jako próba panowania nad czasem i światem, będącym w wyłącznym władaniu Boga. Powiedzą niektórzy, gdybyśmy jednak zobaczyli, porozmawiali, na pewno byśmy uwierzyli. Czyżby? Jezus Chrystus jest tym, który „był umarły a ożył”. Jest Tym, który „ma klucze śmierci i Otchłani”, a mimo to jest tylu ludzi, którzy mu nie wierzą. Sam Jezus w przypowieści o Bogaczu i Łazarzu mówi: „mają Mojżesza i Proroków. Niech ich słuchają. Jeśli ich nie słuchają, to choćby kto z umarłych do nich poszedł, nie uwierzą.” Inny zaś piękny biblijny tekst opisuje Króla Dawida, który pości i umartwia się, chcąc wybłagać u Boga darowanie życia swemu synowi. Kiedy jednak dziecko umiera wstaje, przywdziewa królewskie szaty i żąda posiłku. Na pytanie sług co znaczy jego postępowanie odpowiada: „Dopóki dziecko żyło, pościłem i płakałem, gdyż mówiłem sobie: „Kto wie, może Pan nade mną się ulituje i dziecko będzie żyło?” Tymczasem umarło. Po cóż mam pościć? Czyż zdołam je wskrzesić? Ja pójdę do niego, ale ono do mnie nie wróci”. (2Sm 12,22-23). Co więc z opowieściami o ukazujących się zmarłych, proroczych snach i upomnieniach płynących z „tamtego świata”?
Wynika z tego, że nie mamy ani prawa ani możliwości aby kontaktować się z tymi, których kocahliśmy, a nie ma ich już pośród nas, poza jednym wyjątkiem. Prawda wiary o świętych obcowaniu mówi nam że „Wierzymy we wspólnotę wszystkich wiernych chrześcijan, a mianowicie tych, którzy pielgrzymują na ziemi, zmarłych, którzy jeszcze oczyszczają się, oraz tych, którzy cieszą się już szczęściem nieba, i że wszyscy łączą się w jeden Kościół; wierzymy również, że w tej wspólnocie mamy zwróconą ku sobie miłość miłosiernego Boga i Jego świętych, którzy zawsze są gotowi na słuchanie naszych próśb”. (KKK 962)
Dlatego też nasza tęsknota za bliskimi, ich brak, sytuacje, które nam ich przypominają winny skłaniać nas do ofiarowania za nich modlitwy, drobnych umartwień i aktów miłosierdzia. Oprócz tego, korzystajmy ze wstawiennictwa świętych, ofiarujmy chętnie modlitwę za dusze czyśćcowe, nigdy zaś nie ulegnijmy pokusie sięgnięcia do magii, okultyzmu czy spirytyzmu.
Poza tym warto pamiętać, że Bóg mam nieograniczoną moc. Może pozwolić na taką „interwencję” z „Tamtego Świata”, ale z całą pewnością nie po to, aby straszyć nielubianego sąsiada, czy młodszą siostrę. Nasza tęsknota za zmarłymi często skłania nas do wypatrywania takich znaków. Skłonni jesteśmy wówczas jeszcze bardziej aby rzeczom lub zjawiskom niewyjaśnionym nadać własną interpretację. Pamiętając o nich w modlitwie, warto pamiętać także o tym, co mówi Pismo Święte: „Tylko do chwili pogrzebu niechaj trwa smutek, bo życie udręczone – przekleństwem dla serca. Nie oddawaj smutkowi swego serca, odsuń go, pomnąc na swój koniec. Nie zapominaj, że nie ma on powrotu, tamtemu nie pomożesz, a sobie zaszkodzisz. „Pamiętaj o moim losie, który będzie też twoim: mnie wczoraj, tobie dzisiaj”.Syr 38,19-22
„Czy pani Marta jest grzechu warta? Ta myśl uparta zabija mnie” śpiewała swojego czasu Irena Santor.
Grzech wielu jawi się jako zakazana rozkosz. Bardzo często spotyka się stwierdzenie: „Kościół wszystkiego nam zabrania”, „dlaczego wszystko, co dobre jest zakazane” itp.
Jakiekolwiek spokojne i rzeczowe tłumaczenie zdaje się przegrywać z tą retoryką zakazanego owocu. Dlaczego? Cóż w starciu dobra ze złem bardzo często wykazujemy się mentalnością supermarketową. Od razu chcemy z życia brać, co tylko jest w zasięgu naszych oczu. Najlepiej rzeczy zwracające na siebie uwagę powabną etykietą, mocno reklamowane, kuszące kilka zmysłów jednocześnie. Cena zdaje się nam być wówczas rzeczą wtórną. Przecież najpierw bierzemy do koszyka, a dopiero później ….? No właśnie co? Później jak w supermarkecie, tak i w życiu przychodzi brutalna bramka przy kasie. O ile dziecko w czasie zakupów towarzyszy dorosłemu, który decyduje, co maluch może wziąć z półki a czego nie, o tyle o tyle my dorośli o mentalności dziecka chcemy z życia nie tylko brać do koszyka, ale od razu konsumować wiele, zwłaszcza „zakazanych rzeczy”. Nie przejmujemy się napomnieniami Boskiego Ojca, jakie nam daje w postaci przykazań, ale głośno tupiąc nogą, domagając się wszystkiego, co nam się podoba chcemy to dostać tu i teraz. Bez żadnego czekania. Ulegamy pierwszej szatańskiej pokucie, chcemy być jak bogowie, domagamy się niczym nie ograniczonej wolności. Prawa do grzeszenia i nie ponoszenia żadnych ani doczesnych ani wiecznych konsekwencji.
Bramka w postaci „bramy końca życia”, przez wieki powstrzymywała ludzi przed wieloma grzechami. Dziś jednak, w dobie zakupów na raty, płatności kartą, telefonem, człowiek najpierw bierze, później martwi się o resztę. Przecież najbardziej „boli” pozbycie się żywej gotówki z portfela. Także w życiu, człowiek dokłada starań, aby cena jaką trzeba zapłacić za grzech zbytnio nie to bolała. By wydawała się odroczona, rozłożona na „nieoprocentowane raty”. Tyle, że w życiu tak się nie da. Nawet, jeśli nie od razu widzimy konsekwencje „życia na moralny kredyt”, z czasem życie wystawia rachunek.
Ludzie powiadają: „Bóg wybacza zawsze. Człowiek czasami, natura nigdy!” Tak też jest z „leczeniem skutków grzechów”, które powodują duchowe obrażenia na wielu płaszczyznach. Największa „duchowa rana”, choć zupełnie niewidzialna, to duchowy wyrok śmierci za grzech śmiertelny, czyli piekło. Dzięki temu, że Jezus Chrystus przyjął ten dług na siebie pokonawszy śmierć i grzech, spowiedź św. uwalnia nas od tego wyroku. Gorzej z relacjami międzyludzkimi zepsutymi przez grzech a jeszcze gorzej z grzechami przeciwko naturze. Te powodują prawdziwe spustoszenie w duszy i psychice grzeszników.
Jak więc leczyć te duchowe rany? Na pewno trzeba zacząć od konfesjonału. Pamiętać o zadośćuczynieniu a kiedy moralna rana się zabliźni, nauczyć się żyć oszpeconym duchową blizną, która jak przysłowiowe szczęście w nieszczęściu będzie nas przestrzegała i przypominała, że życie jest jak supermarket. Za wszystko co weźmiesz z niego, przyjdzie ci zapłacić przy kasie. Inaczej może nas czekać spotkanie z bezwzględną „piekielną” ochroną…
„Wtedy pojawił się lis. – Dzień dobry – powiedział lis. – Dzień dobry – odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł. – Jestem tutaj – posłyszał głos – pod jabłonią! – Ktoś ty? – spytał Mały Książę. – Jesteś bardzo ładny… – Jestem lisem – odpowiedział lis. – Chodź pobawić się ze mną – zaproponował Mały Książę. – Jestem taki smutny… – Nie mogę bawić się z tobą – odparł lis. – Nie jestem oswojony. – Ach, przepraszam – powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: – Co znaczy „oswojony”? – Nie jesteś tutejszy – powiedział lis. – Czego szukasz? – Szukam ludzi – odpowiedział Mały Książę. – Co znaczy „oswojony”? (…)
– Jest to pojęcie zupełnie zapomniane – powiedział lis. – „Oswoić” znaczy „stworzyć więzy”. – Stworzyć więzy? – Oczywiście – powiedział lis. – Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie. (…)
Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu. – Proszę cię… oswój mnie – powiedział. – Bardzo chętnie – odpowiedział Mały Książę – lecz nie mam dużo czasu. Muszę znaleźć przyjaciół i nauczyć się wielu rzeczy. – Poznaje się tylko to, co się oswoi – powiedział lis. – Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie! – A jak się to robi? – spytał Mały Książę. – Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej… Następnego dnia Mały Książę przyszedł na oznaczone miejsce. – Lepiej jest przychodzić o tej samej godzinie. Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony: poznam cenę szczęścia! A jeśli przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł się przygotowywać…
Dziś pierwsza niedziela adwentu – czasu oczekiwania. Zresztą za kilkadziesiąt minut minie bezpowrotnie, jak tysiące innych minut, godzin, dni, miesięcy i lat. Co je różni? Co sprawia, że jedne chwile czasem liczone w sekundach, zapadają nam w pamięci do końca życia i wspominać je będziemy jako niepowtarzalne i niepodobne do innych, inne zaś umykają bezpowrotnie, będąc podobne do tysięcy innych chwil, na których nam nie zależy?
Przeglądam katechezę dla Liceum, którą mam jutro dokończyć. Mówi o miłości i ludzkiej płciowości. Na stole, mimo późnej godziny kusi mnie kawałek dobrego placka, a w głowie zaczynają kołatać się słowa piosenki Anity Lipnickiej – „Historia jednej miłości”
„Jak to być mogło,że Ona i On Razem przez tyle lat Żyli nie z sobą lecz całkiem obok No jak jak to się mogło stać No jak”
Wtem przychodzi mi do głowy pewna refleksja. Miłość, ta prawdziwa, jest jak dobre ciasto. Starannie dobrane proporcje, odpowiednia temperatura pieczenia i czas. Taaak. Czas jest tutaj nie do przecenienia. Wie o tym każdy, komu zdarzyło się choć raz w życiu zbyt wcześnie otworzyć piekarnik. Zdarza się przecież że mieszamy ze sobą odpowiednie proporcje, najlepiej wyselekcjonowane składniki, prawidłowa temperatura pieczenia a na koniec zakalec. Dlaczego? Zabrakło czasu. Ktoś zbyt wcześnie chciał skonsumować rozkoszny kawałek, który kusił go przez szybę piekarnika a powinien był wciąż jeszcze tam pozostać. Teraz można go nawet tam z powrotem włożyć, można próbować piec jeszcze przez długi czas. Można nawet obarczyć winą tego, kto dał nam taki przepis, ale to, co się stało, już się nie odstanie. Zabrakło czasu oczekiwania. Zamiast rozkosznego kawałka wyszedł niesmaczny, nieudany placek, który już nigdy nie ucieszy niczyjego podniebienia, nie wzbudzi niczyjego zachwytu obnażając jedynie oblicze ludzkiej niecierpliwości.
Podobnie jest z miłością. Oczekiwanie pozwala dorosnąć. Matka, która czeka na dziecko (nota bene przykład podany mi przez moich uczniów) dorasta przez dziewięć miesięcy do bycia matką. Uczy się kochać swe maleństwo, chroniąc go swoim ciałem i przygotowując się na chwilę, kiedy weźmie go w ramiona, utuli i spojrzy głęboko w jego oczy mówiąc: „kocham cię”…
Czy nie czymś podobnym ma być czas narzeczeństwa, gdzie choć zwłaszcza w dzisiejszych czasach istnieje silna pokusa, by „sięgnąć po swój kawałek placka” zanim się powie sakramentalne „TAK”, musi istnieć jeszcze silniejsza świadomość, że warto i trzeba zaczekać, bo przecież mamy delektować się sobą nie tylko przez chwilę, ale przez resztę naszego życia i nasza miłość ma pozostać po kres naszych dni wybornym ciastem, kuszącym wciąż swoją wonią i świeżością i nie może w żadnym wypadku mieć smaku zakalca, gdyż takie ciasto po skosztowaniu odrzuca się od siebie. Nawet, jeśli -by nie robić częstującemu nas przykrości- przełknie się pierwszy kawałek, na drugi nie damy się już namówić.
Po co więc narzeczeństwo? Powróćmy do Małego Księcia: „Czas oczekiwania”, to czas „oswajania”. Kogoś i siebie z nową rolą, a jakiej stawia nas przejście z przyjaźni do miłości. To czas dorastania w miłości i do zadań, które niesie miłość. Czas, kiedy można i trzeba pokochać jeszcze bardziej i mocniej, aby ta czy ten, którzy mają być mężem czy żoną byli inni, niż tysiące mijanych co dnia innych ludzi.
Podobnie, jak z rozpoczętym prawie dobę temu adwentem. Ma sprawić, że czekając na Boże Narodzenie jeszcze bardziej pokochamy tego, Który Był, Który Jest i Który Przychodzi. Który ma być dla nas inny, niż tysiące innych istot mijanych każdego dnia w przelocie ulotnych chwil. Jeśli wykorzystamy dobrze ten czas oczekiwania, tak się stanie. Wówczas Święta będą eksplozją radości, spotkaniem z oczekiwanym Ukochanym, a nie konsumpcją kolejnych placków, stawiającą nam życiowe pytanie, czy nasza miłość do Boga oby nie jest o smaku zakalca…