Tak, wiem. Lubię prowokować, i prowokacji także w tym wpisie nie zabraknie. Na początek jednak stara, studencka anegdota.
Studenci stoją pod salą, na której Profesor prowadzi egzamin. Trwa gorączkowe douczanie się i spekulacje o co może zapytać itp. W pewnym momencie, jednemu ze studentów wykonującemu jakiś zamaszysty ruch ręką, w której trzymał indeks wypada ów studencki dokument i jakby tego było mało, szczeliną pod drzwiami wpada prosto na salę. Jak na komendę zapada grobowa cisza przed drzwiami. Po chwili, ku zdziwieniu studentów tą samą drogą indeks „wylatuje” na zewnątrz. Jego właściciel podejmuje go otwiera i omal nie mdleje ze zdumienia, gdy w rubryce ocena widnieje „bardzo dobry” a obok ołówkiem dopisane jest „za odwagę”. Ową medytację nad indeksem przerywa inny student, który niewiele myśląc, tym razem celowo posyła znaną nam już drogą swój indeks na salę, na której trwa egzamin. Chwila napięcia i znów indeks wylatuje na zewnątrz. Student podejmuje go, otwiera na odpowiedniej stronie i jakie jest jego zdziwienie, gdy w rubryce ocena widzi „niedostateczny” zaś obok, podobnie jak u kolegi komentarz profesora nakreślony ołówkiem: „lubię odważnych, nie bezczelnych”.
Podobnie jest z miłosierdziem, czyli miłością, na którą nie tylko nie zasłużyliśmy, ale której patrząc tylko po ludzku nawet nie mieliśmy prawa w najmniejszym stopniu oczekiwać. Słowa takie jak „przebaczenie”, „darowanie grzechów”, „pomoc wykluczonym”, „służba najuboższym” oddają i tak tylko częściowo ten odcień miłości.
Nie o tym jednak ma być w dalszym ciągu ten wpis. Otóż, warto przypomnieć, że jednym, ba pierwszym z uczynków MIŁOSIERNYCH względem duszy jest „grzesznych upominać”. Otóż nie chodzi tu bynajmniej o znęcanie się nad biednym grzesznikiem. Broń Boże też nie okazywaniu względem niego własnej wyższości, lecz o napominaniu, które prowadzi do nawrócenia, do ocalenia grzesznej duszy.
Jak słyszy się tu i ówdzie, nie tylko takie upominanie, ale wręcz nazywanie grzechów po imieniu, wskazywanie ich przyczyn, przez wielu określane zaczyna być jako tzw. „mowa nienawiści”. Ot nowy oksymoron w naszym ojczystym języku, tyle, że nie jest to tylko kwestia nazewnictwa. Warto przypomnieć, że nawet najbardziej zawzięte zwolenniczki legalnego zabijania dzieci przed urodzeniem twierdzą, że w Polsce przegrały debatę o aborcji. Dlaczego? Otóż bł. Jan Paweł II miał odwagę nazywać rzeczy po imieniu i to wprost z Watykańskiego Wzgórza mówił, że naród, który zabija własne dzieci, jest narodem bez przyszłości. Także dziś, odważne wystawy Fundacji „Pro” (pozdrawiam moich przyjaciół) formułują jednoznaczny przekaz: tzw. Aborcja, to zabójstwo niewinnego dziecka, zalegalizowana po raz pierwszych na ziemiach polskich (tylko dla Polek) przez nijakiego Adolfa H., którego zarówno Bóg jak i historia zdążyli już dawno osądzić.
To skutkuje większą świadomością społeczną, a w latach 90 tych doprowadziło do tego, że Polska stała się jednym z dwóch krajów na świecie, które w realiach tzw. „demokracji” (cokolwiek w naszej rzeczywistości by to nie znaczyło) przeszły od prawa zezwalającego na zabijanie nienarodzonych dzieci na życzenie, do prawa przynajmniej częściowo chroniącego życie nienarodzonych.
Podobnie jest i dziś, i to w dwu najbardziej dyskutowanych ostatnio kwestiach: publicznej promocji grzechu sodomskiego i chronieniu dzieci przed „Krzysiem, który też ma 12 lat” i znajduje się po drugiej stronie komputera w znanej sprzed kilku lat kampanii społecznej. Otóż kilka lat temu Ojciec Święty Benedykt XVI zarządził, aby nie dopuszczać do święceń kapłańskich seminarzystów, którzy mogliby mieć skłonności do „tzw. inności”, jako że poza nielicznymi wyjątkami, prawie wszyscy ci, którym udowodniono sądownie i skazano ich za krzywdzenie dzieci w wiadomy sposób, rekrutowali się spośród sodomitów. Jaki powstał wówczas krzyk, ile złych słów wylano na Kościół i następcę Św. Piotra za tę decyzję i te słowa. Oczywiście, kulą którą strzelano medialnie i wciąż strzela się do Kościoła jest nienawiść i nietolerancja. Tymczasem Pismo Św. w Rz 1,27 nie pozostawia złudzeń i używa wprost słowa „zboczenie” na określenie grzechu sodomskiego.
Ta wojna cywilizacji wciąż jest do wygrania. Trzeba tylko bardziej słuchać Boga niż ludzi. Chrystus Pan zaś poucza: niech wasza mowa będzie „tak” – „tak”; „nie” – „nie”. Co nadto jest, od Złego pochodzi. Stąd też używanie słowa „orientacja” w rzeczonym kontekście, zamiast „grzech sodomski” (przypominam, że zaliczany jest do grzechów wołających o pomstę do nieba), wycofywanie się z biblijnego określenia „zboczenie” nie ma nic wspólnego z miłosierdziem. Miłosierdziem jest modlitwa o nawrócenie grzesznika, zwrócenie mu uwagi i napominanie z miłością, pomoc w porzuceniu drogi grzechu, nigdy zaś milczenie, gdy bliźni krzywdzi innych i siebie.
Cóż, na koniec warto by było dodać ewangeliczne: „nie wszyscy to rozumieją, ale ci którym jest to dane”. Aby lepiej to zrozumieć, zakończę wpis również seminaryjną anegdotą. Otóż pewnego młodego księdza wysłano, aby w zastępstwie odprawił poranną mszę św. w pobliskim klasztorze. W zakrystii czekały na niego dwie siostry. Młodsza z nich zagadnęła: Proszę księdza, chciałyśmy prosić, aby po Ewangelii powiedział Ksiądz krótkie kazanie o Miłosierdziu Bożym. Młody kapłan zaskoczony prośbą, zaczął się tłumaczyć, mówić że nie przygotował kazania, zapewniać, że może innym razem. Prosząca nie dawała jednak za wygraną, i co najmniej kilkukrotnie ze zdziwieniem mówiła, ale proszę Księdza, tylko kilka słów i tylko o Miłosierdziu Bożym!, Starsza z nich w końcu nie wytrzymała i w obecności zestresowanego kapłana upomniała młodszą współsiostrę: „Daj mu spokój. Zostaw go. Widzisz, że on nie ma o tym zielonego pojęcia…
Miejmy więc miłosierdzie w życiu, aby Pan kiedyś miał go również nad nami.