„Ty baranie! Znowu się nie nauczyłeś?” Można było kiedyś w -jak dla mnie- niezbyty odległej przeszłości usłyszeć z ust niektórych belfrów. Dziś jest to chyba nie do pomyślenia, choć swojego czasu tu i ówdzie była moda raczej na tendencję odwrotną, czyli mającą poprzez np. różne manewry z koszem na śmieci, podbudować poczucie własnej wartości nauczyciela.
Tak, nie pomyliłem się, bo o poczuciu własnej wartości i rozwijaniu talentów przez naszych milusińskich będzie dzisiaj mowa. Wszystko to zaś za sprawą, mojej przesympatycznej klasy szóstej, w której rozwiązał mi się dziś worek z jedynkami. Jeśli ktoś myśli, że jakiemukolwiek nauczycielowi, w tym katechecie sprawia to radość, satysfakcję lub wzbudza jakiekolwiek choćby neutralne uczucia, to spieszę zapewnić, że jest dokładnie odwrotnie. Zadań domowych zadaję niewiele (co zresztą można sprawdzić w zakładce menu „katecheza”), ale jak coś daję do domu, chciałbym aby było choć ździebko poważniej potraktowane, niż na tzw. „odczep się ode mnie”. Tym razem było o talentach. Pomyśleć i napisać, jak chciałbym je w przyszłości wykorzystać. Najbardziej przygnębiające było jednak to, że nie tylko większa część klasy zadania nie miała, ale poczęli indagowani uparcie twierdzić, że …oni żadnych talentów nie mają…
Tego było za wiele, nawet jak na mnie. Kiedy nieliczni szczęśliwcy opowiedzieli już o swoich marzeniach i talentach, przyszedł czas, aby wrócić do tych, co przedstawiali się dziś jako beztalęcia i wytłumaczyć raz jeszcze, że jak nic u siebie nie znaleźli, to najpewniej źle szukali i do poniedziałku mają raz jeszcze zrobić remanent ze swoich zdolności, a jego wyniki zaprezentować na najbliższej katechezie. Tutaj zaś, jedna z uczennic postanowiła iść w zaparte i udowodnić, że ona i talent, to dwa zbiory rozdzielne. Posłuchałem, chwilę pomyślałem i mówię: „Wiktorka, jak to nie masz talentów? Uczę was trzeci rok. Wiem, że jesteś koleżeńska. Pracowita, jeśli się do czegoś sama zobowiążesz, a ponadto zawsze (przynajmniej w mojej obecności) grzecznie zwracasz się do innych. To już trzy talenty. Teraz trzeba zrobić z nich użytek. Nie wolno ich zakopać!” W miarę jak mówiłem te słowa widać było rysujący się na twarzy dziecka uśmiech, zestawiony ze „szklanymi” oczami…
Próbuję więc iść za ciosem i tłumaczyć klasie, że wszyscy mamy talenty, trzeba je tylko wykorzystać, uczyć się, dostać do dobrego gimnazjum, później liceum itd. Co natomiast słyszę w odpowiedzi? Nauka? Praca? Najlepsza nauka to jest na Facebooku! Próbuję znów tłumaczyć, przedstawiać nie tak odległe wzloty i upadki różnych „społecznościówek” – bez skutku.
Przypomniał mi się jednak krążący gdzieś w sieci fragment nagrania video ze spotkania dziennikarza o znanym nazwisku ze studentami nie mniej znanej uczelni. Mówił coś mniej więcej w tym stylu: „Jestem na tyle inteligentny, żeby pracować w telewizji, a nie ją oglądać. Nie możemy robić ambitnych programów, bo ambitnie to znaczy nudno. A jak nudno, to te BARANY wezmą pilota i przełączą. Jeśli myślicie, że ludzie są głupi, to wam powiem, że są głupsi niż się nam wydaje”.
Ot starcie dwóch światów. Ewangelii, która mówi: nie jesteś baranem! Masz talent! Jesteś Bożą Owieczką, którą Dobry Pasterz bierze na ramiona, ochrania, pielęgnuje i karmi; oraz świata popkultury, który idzie w kierunku, im bardziej „głupio, chamsko i prostacko” (znów odwołanie , do cytowanego wcześniej spotkania) tym większy sukces kasowy.
O ile dziecku można wybaczyć, i nie zniechęcając się starać dalej tłumaczyć różnicę pomiędzy byciem baranem a Bożą owieczką, i usilnie zachęcać, aby czuło się zawsze tą drugą, o tyle różne socjotechniczne sztuczki mające budzić baranie instynkty pośród milusińskich i pilnować, aby trzymały się z dala od Dobrego Pasterza – Jezusa Chrystusa, należałoby z całą konsekwencją uznać za godne jeszcze innego stworzenia, wspomnianego nota bene w tytule. Wszak jak mawia mój kolega, jeśli Bożym Owieczkom nie przewodzi Pasterz, zwykle na czele stada staje jakiś baran.
Jak to wygląda w praktyce, pokazuje pewna góralska anegdota, której oryginalnego języka w którym ją zasłyszałem nie chcąc kaleczyć, zacytuję w tłumaczeniu z polskiego na nasze. Otóż w pewnej góralskiej wiosce nieopodal Zakopanego podczas wiejskiej zabawy, doszło do niezłej bijatyki z przedstawicielami sąsiedniej wioski. Nazajutrz, w miejscowym kościele zjawili się poobijani parafianie, a co bardziej krzepcy to i z połamanymi kończynami. Proboszcz, przerażony tym widokiem odłożył przygotowany tekst kazania i opowiedział wiernym następującą anegdotę. Mówił: Drodzy Parafianie. Przyśnił mi się Pan Bóg i pyta mnie: Proboszczu, gdzie są twoje owieczki. A ja zawstydzony, odpowiadam, że nie wiem. Pan Bóg na to raz jeszcze. Jesteś tu proboszczem! Gdzie są Twoje Owce?! A ja jeszcze bardziej zawstydzony mówię. Na prawdę nie wiem. Pan Bóg więc powiada po raz trzeci: Jak to nie wiesz? Pytam Cię po raz ostatni: Gdzie są twoje owieczki?! A ja na to. Panie Boże, Ty wszystko wiesz. Wiesz przecież, że ja nie mam owiec, tylko świnie…
I to by było na tyle. Kolorowych snów.